Mówiąc prawdę, niejeden go lekceważył. Pewien proboszcz z sąsiedniej parafii, widząc jak jego penitenci udają się w podróż w kierunku Ars, pisał do niego w liście:
"Drogi proboszczu, gdy ma się tak nikłą wiedzę teologiczną, nie powinno się nigdy zasiadać w konfesjonale".
Inny, po prostu, wygłaszał przeciw niemu kazania.
Jan Vianney odpowiedział:
"Mój najdroższy i ukochany współbracie, jakże wiele powodów mam by darzyć Cię miłością! Jesteś jedynym który mnie dobrze poznał!"
Prosił go przy tym usilnie, aby pomógł mu otrzymać od biskupa uwolnienie od tego ciężaru, ponieważ: "będąc postawiony w takim miejscu, do którego zajmowania nie jestem godzien z powodu mojej niewiedzy, mógł wycofać się na ubocze i opłakiwać swoje biedne życie".
Jednak owo tak pokorne i bolesne mniemanie o sobie - trzeba to dobrze zrozumieć - nie wynikało ze smutnego charakteru, melancholii czy strachu. Przeciwnie, był to człowiek wesoły, zdolnym do humoru. Wypływało ono raczej z dwu różnych względów.
Było, niewątpliwie, wynikiem uwarunkowań historycznych i kulturowych. Otrzymał bardzo surowe wykształcenie, naznaczone piętnem jansenowskiego rygoryzmu, pełne niepokoju o tajemnicę przeznaczenia i potępienia.
Początkowo stosował go w kazaniach i względem swoich penitentów. Później coraz bardziej ustępował miejsca zachwytowi nad ogromną miłością Boga. Coraz bardziej wnikał w to pewien mistycyzm.
Sam ujawnił to jednej ze swoich penitentek:
"Córko moja, nie proś Boga o to, abyś całkowicie poznała swoją nędzę. Ja o to kiedyś prosiłem i trzymałem. Gdyby Bóg wówczas mnie nie podtrzymał, byłbym natychmiast popadł w rozpacz!"
Innym razem, do swojej współpracownicy w dziele duszpasterskim, tak powiedział:
"Prosiłem Boga o poznanie mojej nędzy. Poznałem, i tak zostałem zgnębiony, że modliłem się o pomniejszenie poczucia winy jakiego doświadczyłem. Wydawało mi się że nie będę mógł tego znieść".
Innym razem wyznał:
"Jestem tak bardzo przestraszony z powodu mojej nędzy, że natychmiast błagałem o łaskę jej zapomnienia. Bóg mnie wysłuchał, lecz pozostawił mi wystarczające światło, abym poznał, że wcale nie jestem dobry".
Musimy bardzo uważać. W życiu wielu mistyków znajduje się tego rodzaju doświadczenie, pewien rodzaj "nocy ciemnej", koniecznej dla uczestnictwa w tajemnicy męki Chrystusa, poczucie całkowitego opuszczenia w rękach Ojca i nasycenie Jego miłością.
"Bóg jest wszystkim, a ja niczym" to również wyrażenia świętego Augustyna, świętego Franciszka, świętej Katarzyny ze Sieny, a także niektórych młodych świętych naszych czasów.
W życiu proboszcza z Ars to doświadczenie całkowicie łączy się z posłannictwem, o którym już mówiłem; stać się całkowicie kapłanem, bez jakiejkolwiek ludzkiej pychy, wniknąć w moc łaski, jaką Bóg obdarza swoje stworzenia.
"Dobry Bóg, który niczego nie potrzebuje, chociaż jestem nieuczonym księdzem, posługuje się mną do wykonania wielkiej pracy. Gdyby miał innego proboszcza, który miałby więcej ode mnie powodów do upokorzenia się, wziąłby go i uczynił poprzez niego sto razy więcej dobra."
Ale jak w tej "mistycznej nocy" żył proboszcz z Ars? Przede wszystkim nie był pewny czy nie traci czasu na "lizanie ran", jak to się nieuchronnie dzieje, gdy zamiast świętej pokory, chodzi jedynie o kompleksy psychiczne.
Ofiarowuje całe swoje człowieczeństwo na Bożą służbę. Przede wszystkim ze świadomością konieczności "umartwienia się".
Jeszcze dzisiaj robią wrażenie używane przez niego narzędzia pokutne, opowiadania o stylu życia, praktykowanych postach, czuwaniach, braku jakichkolwiek fizycznych wygód.
oceń artykuł