Murzyni przez wieki byli porywani jako niewolnicy, a ich kraje łatwo było podbić. Ale był wyjątek: Zulusi.
U podnóża dziwacznego kamiennego wzgórza Isandlwana żołnierze w czerwonych mundurach rozbijali namioty. Brytyjczycy przyszli tu, żeby zaatakować Zulusów. Błędnie sądzili, że to murzyńskie plemię przygotowuje się do wojny, postanowili więc uprzedzić uderzenie. – Niech tylko te dzikusy tu przyjdą – wycedził generał Chelmsford. – Poczują, co znaczy Brytyjskie Imperium.
Generał zlekceważył przeciwnika. Nie otoczył wozami obozu, lecz kazał je ustawić osobno. Nie wysłał nawet obserwatorów na szczyt wzgórza.
Noc minęła spokojnie. Brytyjczycy nie wiedzieli, że w pobliskiej dolinie zaczaiło się dwadzieścia tysięcy czarnych wojowników.
Czarno w oczach
Rankiem generał Chelmsford z większością wojska ruszył na pomoc patrolowi, który popadł w małe tarapaty. W obozie zostało tysiąc ludzi.
Dochodziło południe 22 stycznia, gdy do obozu wpadł kawalerzysta. – Tam, tam… mnóstwo… – bełkotał. Chwilę później horyzont zaczernił się tysiącami biegnących sylwetek.
Dowódca nie wiedział, jak wielkie jest to „mnóstwo”. Ustawił szyk zbyt daleko od namiotów, przez co kompanie były rozciągnięte tylko w dwuszereg, a między nimi powstały przerwy. Żołnierze brytyjscy jednak, mimo gigantycznej przewagi wroga, stali bez ruchu. Gdy wojownicy znaleźli się w zasięgu strzału karabinowego, pierwszy szereg czerwono ubranych żołnierzy przyklęknął. Dwie linie luf pochyliły się z chrzęstem. Huk, grzmot. Pierwsza salwa, druga salwa, trzecia. Tłum napastników był tak gęsty, że każda kula trafiała. Natarcie załamało się, zanim ktokolwiek zbliżył się do żołnierzy na odległość włóczni. Zulusi byli zszokowani.
Żołnierze z kamienia
Panikę powstrzymali zuluscy dowódcy. – Król nie wysłał nas po to, żebyśmy uciekali! – krzyczeli. Murzyni pokładli się na ziemi, próbując uniknąć gęsto padających kul. I nagle ogień osłabł. Brytyjczykom zaczęło brakować amunicji, bo trzeba ją było nosić z daleka, a w dodatku jeden z kwatermistrzów uparł się, że naboi nie odda bez odpowiedniego dokumentu. Zulusi zorientowali się, że przeciwnik ma kłopoty i z wyciem rzucili się do ataku. Rozległa się ostatnia, nierówna salwa i po chwili Murzyni zderzyli się z nieruchomymi szeregami. Każda kompania została otoczona. Ale i teraz nie było łatwo. Żołnierze na lufy karabinów nasadzili bagnety i zaczęła się walka wręcz. Wokół rosły stosy czarnych ciał. Szyk pękł dopiero, gdy Murzyni zaczęli rzucać na bagnety poległymi towarzyszami. To był koniec.
Pewien wojownik po wojnie tak wspominał broniących się przeciwników: „Ach ci czerwoni żołnierze pod Isandlwaną! Niewielu ich było, ale jak walczyli! Padali jak kamienie – każdy na swoim miejscu, żaden się nie cofnął!”
Gdy wojsko z generałem dotarło do Isandlwany, okazało się, że w obozie są tylko zwłoki. Zulusi zabili nawet konie, osły i psa jednego z oficerów.