MAŁY GOŚĆ: Dlaczego został Pan ministrantem?
JAN KOBUSZEWSKI: – Ministrantem w kościele na Saskiej Kępie zostałem zaraz po wojnie, w 1945 roku. Służyłem przez pięć lat. W mojej szkole religię wykładał wtedy wspaniały ksiądz Andrzej Marczak, który opiekował się ministrantami w parafi i. „Janku, może zostałbyś ministrantem?” – spytał mnie któregoś dnia. „Z przyjemnością” – odpowiedziałem. Miałem wtedy jedenaście lat.
I rozpoczął się szybki kurs łaciny?
– Tak, bo wtedy Msza święta była po łacinie. Dlatego na początku dostałem książeczkę ministranta z opisem Mszy. Musiałem się nauczyć na pamięć wszystkich łacińskich formułek. Bo wtedy ministrant odpowiadał na słowa kapłana podczas Mszy. Dziś odpowiadają wszyscy wierni w kościele. W nauce pomagał mi mój ojciec, który nauczył się łaciny w szkole. Choć do takiego małego i pustego jeszcze łba jedenastolatka zbyt wiele nie trafi ało (śmiech).
Miał Pan z tego egzamin?
– Każdego z kandydatów ksiądz pytał z mszalikiem ministranta w ręku. Należało odpowiadać pełnymi łacińskimi formułami. Na słowa sursum corda odpowiadałem habemus ad Dominum. To znaczy: „W górę serca” – „Wznosimy je do Pana”. Albo długi tekst: Confi teor Deo omnipotenti, czyli „Wyznaję Bogu wszechmogącemu...”.
Pamięta Pan jeszcze te łacińskie formuły?
– Oczywiście. Nieraz wciąż jeszcze wypowiadam je po cichu podczas Mszy.
Co jeszcze robił Pan przy ołtarzu?
– Dzwoniłem dzwonkami. Tyle, że to było całkiem inne dzwonienie niż dziś. Na przykład słowom „Święty, święty” towarzyszył ciągły dzwonek zakończony trzema krótkimi dzwonkami. A podczas podniesienia, czyli przeistoczenia było inaczej. Gdy ksiądz klękał – trzy dzwonki. Gdy podnosił hostię – dwa. Gdy hostia była w górze – dwa dzwonki. A gdy była na dole – znów dwa. Ksiądz klękał – trzy dzwonki. A gdy brał do rąk kielich – trzy dzwonki. Z kolei, gdy unosił kielich w górę, dzwoniłem tak długo, aż go opuszczał. I na koniec trzy dzwonki. Jako młodszy ministrant przenosiłem też mszał.
Czy dla 11-latka taki mszał nie był zbyt ciężki?
– Dla 11-latka, który przeżył okupację i powstanie warszawskie, nie było nic ciężkiego.
Słowo „ministrant” z łacińskiego ministrare, znaczy służyć. Czuł Pan się kimś ważnym przy ołtarzu?
– Jak najbardziej. Muszę przyznać, że moja ministrantura w pewnym stopniu zdecydowała nawet o wyborze powołania aktorskiego. Wiedziałem, że służę nie tylko księdzu, ale też wiernym w kościele. Ludzie patrzyli na mnie, jak na pomocnika księdza... Zresztą teatr, ten w starożytnym Rzymie i starożytnej Grecji, swój początek ma w wierzeniach religijnych. A Droga Krzyżowa, szopka, jasełka – to były przecież początki polskiego teatru.