Rozmowa z Władysławem Bartoszewskim
Czy Pan się spowiada?
– Tak. Ten sakrament odegrał w moim życiu rolę większą, niż mógłbym to jako dzieciak przewidywać. W bardzo dramatycznych okolicznościach mego życia, szczególnie mam na myśli drugą wojnę światową, spowiedź i konkretny spowiednik wywarli wpływ na moje postępowanie. W więzieniu komunistycznym na Mokotowie też miałem możliwość spowiedzi. Wykorzystałem sytuację wyjątkową, bo siedziałem w jednej celi z kapłanem. Odbyłem wtedy spowiedź z całego życia. Nie wiedziałem, czy przeżyję i czy to nie jest spowiedź ostatnia. Bo w czasach stalinowskich nie było wiadomo, czy spotkam kapłana kiedykolwiek i czy będę mógł się spowiadać.
A dziś?
– Jestem, jak każdy człowiek, daleki od doskonałości. Potrzebuję spowiedzi, normalnej, usznej. Praktykuję ją i mogę powiedzieć, że – ponieważ rozmawiamy na progu Wielkiego Postu – już spowiedź wielkanocną odbyłem.
Gryzie Pana czasem sumienie?
– Czasami mnie gryzie. Przechodziłem w życiu przez okresy trudności, wątpliwości czy słabości. To powodowało niepokój sumienia i potrzebę oczyszczenia się.
Pytam o to, bo mówi się o Panu „autorytet”. Ktoś mógłby pomyśleć, że autorytet nie ma kłopotów ze swoją duszą.
– Nie, nie. Człowiek, który nie ma kłopotów ze swoją duszą, to ktoś całkowicie bezmyślny i bezduszny. Kto ma duszę, ma też sumienie. Może tylko być tak, że to, co jeden – mówiąc językiem potocznym – „olewa”, to u innego budzi refleksję: czy wobec danego człowieka postąpiłem słusznie czy nie, czy skrzywdziłem kogoś czy nie, czy nie zrobiłem komuś niepotrzebnie przykrości, czy czegoś nie zaniedbałem.
Niektórzy twierdzą, że dziś młodzi grzeszą więcej niż Pana pokolenie.
– W ciągu ośmiu lat pozbawienia wolności widziałem ludzi, których zachowanie podlegało wielu próbom. Nie mogę wartościować, czy wtedy – mam na myśli lata mojej młodości – ci ludzie więcej, czy mniej grzeszyli. I nie wiem, ile dzisiaj grzeszą. Myślę, że grzech znieczulicy i bezmyślności jest najpopularniejszym grzechem. W tym punkcie nikt z nas nie jest wolny od zaniedbań.
Często mówi Pan: „Warto być przyzwoitym”…
– No mówię, bo to rodzi zadowolenie, a nawet do pewnego stopnia przyjemność. To daje poczucie, że sprostało się jakiemuś zadaniu. To jest tak jak osiągnięty laur w dziedzinie nauki, kultury, sportu, turystyki. Gdy osiągamy coś, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Gdy udało się przejść przez zakręty i wiraże obronną ręką, i gdy potem można spojrzeć bliskim w oczy, to jest to też laur, choć nie olimpijski.
Wyrastał Pan w czasach, gdy o przyzwoitość trzeba było walczyć, czasem nawet z bronią w ręku. Czy to znaczy, że dziś łatwiej być przyzwoitym?
– Wydaje mi się, że jednorazowe bohaterstwo, za które dostaje się order, w gruncie rzeczy jest łatwiejsze niż uczciwe, solidne wypełnianie obowiązków przez całe życie. Myślę, że cichych bohaterów i cichych kandydatów na świętych mamy dużo więcej niż bohaterów dekorowanych i świętych beatyfikowanych czy kanonizowanych.
Czy ma Pan jakąś receptę na bycie przyzwoitym?
– To jest wrażliwość na to, co dzieje się w sercu i w głowie. Ja nie wierzę, żeby każdy człowiek nie zastanowił się choć przez chwilę, że coś zrobił źle albo coś zaniedbał. Myślę, że ta refleksja prawie każdego dotyczy – jeżeli nie jest pijany albo pod wpływem narkotyków. Dlatego jestem optymistą, gdy chodzi o młode pokolenie. Widzę wiele tendencji do sprawdzania się, również moralnie. Widzę młodzież u ojca Góry, studentów w duszpasterstwach akademickich, młodzież w różnych grupach parafialnych, takich sięgających myślenia harcerskiego: „Ani jednego dnia bez dobrego uczynku”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.