o wakacjach mówią: Beata Taracińska-Badura, aktorka; Wojcech Mann dziennikarz muzyczny; Maciej Miecznikowski muzyk
Beata Taracińska-Badura, aktorka
Kiedy byliśmy z mężem w Egipcie, jednego dnia wybraliśmy się do Doliny Królów. Tam, gdzie znajdują się ich grobowce. To miejsce jest dostępne dla turystów codziennie tylko przez dwie, trzy godziny. A my najpierw zmarnowaliśmy mnóstwo czasu w sklepach z kamieniami, papirusami i na grobowce zostało nam już tylko pół godziny. A chcieliśmy oczywiście zobaczyć jak najwięcej.
Dołączyliśmy najpierw do grupy Francuzów. Do grobowca prowadziły korytarze, kręte schody. Ale nie rozumieliśmy, co mówił przewodnik, bo francuskiego nie znamy, postanowiliśmy iść sami. Myśleliśmy: pójdziemy szybciej, dzięki temu zobaczymy jeszcze więcej. Okazało się, że poszliśmy tam, gdzie nie wolno. Kolejnymi schodami szliśmy wciąż w dół. W jednym miejscu spotkaliśmy dozorcę, który nawet coś do nas mówił, tłumaczył, ale my szliśmy swoją drogą.
Dotarliśmy do kolejnego grobowca i nagle... zgasło światło. Ogarnęły nas dosłownie ciemności egipskie. Zaczęło się robić coraz bardziej duszno, do tego uruchomiła się wyobraźnia. Po angielsku wzywaliśmy pomocy. Nic, cisza, duszno i ciemno. Na szczęście po chwili światło zapaliło się i szybko ruszyliśmy w górę. Okazało się, że zeszliśmy dwa piętra w dół. To była chwila, a nam wydawało się, że trwało to bardzo długo. Francuzi, mijając nas, mieli dobrą zabawę, widząc nasze wystraszone miny.
Wojcech Mann, dziennikarz muzyczny
Przygód mi się przydarzyło parę, ale przypomniałem sobie taką, która raz jeszcze dowiodła, że warto znać języki obce. Otóż ja, mimo utrudnień za czasów komunistycznych, bardzo lubiłem podróżować. Udawało mi się różnymi sposobami załatwić zaproszenie za granicę, by dostać upragniony paszport. Kiedyś, jako student, wracałem z kolegą z Londynu. I żeby zaoszczędzić trochę pieniędzy i przy okazji poznać kawałek Europy, miałem taką międzynarodową kartę studencką, która dawała mi prawo do ulgowych biletów. Wracaliśmy pociągiem z Londynu do Dover. Po przekroczeniu Kanału znaleźliśmy się w Hannoverze. Tam jeszcze trochę pozwiedzaliśmy, ale w końcu trzeba było ruszać do Warszawy. Znaliśmy z kolegą angielski, on nie znał ani w ząb niemieckiego. Ja natomiast z racji niemieckiego nazwiska i tego, że gdzieś tam kiedyś niemieckiego liznąłem, powiedziałem z absolutnym spokojem, żeby się nie denerwował, bo wszystko załatwię.
Poszedłem do kasy, żeby kupić dwa bilety do Warszawy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.