Antiochia Syryjska była potężną twierdzą. Otaczał ją podwójny mur o długości 30 kilometrów. W 1097 roku dotarli pod nią zdążający do Grobu Pańskiego w Jerozolimie krzyżowcy.
„Wyrasta z niego czterysta pięćdziesiąt wież” – pisał o mieście pełen podziwu kronikarz. Półtorej roku tkwiło tam chrześcijańskie wojsko. Głód, choroby, padający deszcz dziesiątkowały oblegających. Wreszcie kilkudziesięciu rycerzom udało się podstępem wejść do miasta i otworzyć bramy. Po masakrze w wąskich uliczkach, wycieńczeni zdobywcy objęli władzę w mieście pełnym trupów. Nie było co włożyć do ust, bo obrońcy, pozbawieni dostaw żywności, sami zdążyli zjeść już nawet liście i korę z drzew.
Odsiecz z nieba?
Kilkanaście dni później nadciągnęła spóźniona odsiecz turecka pod wodzą Kerbogi, władcy Mosulu. Teraz krzyżowcy znaleźli się w potrzasku. „Ogarnęło ich przerażenie, bo byli mocno osłabieni, a ich zapasy na wyczerpaniu” – zanotował arabski historyk. Ponadto wojska muzułmańskie były wielokrotnie liczniejsze, dobrze odżywione i wypoczęte. Wydawało się, że dla krzyżowców nie ma ratunku. I wtedy do prowadzącego wyprawę biskupa zgłosił się wieśniak Piotr Bartłomiej. – Objawił mi się święty Andrzej – powiedział. – W tutejszej katedrze jest zakopana włócznia, która przebiła bok Chrystusa. Z nią zwyciężymy.
We wskazanym miejscu znaleziono jakąś włócznię. Oblężeni uwierzyli, że to prawdziwa relikwia i nabrali ducha. Choć i tak już wygłodniali do granic możliwości, odbyli trzydniowy post. Trzeciego dnia wyspowiadali się i przyjęli Komunię świętą. Rano 28 czerwca 1098 roku otwarli bramy i wyszli na pole przed murami. Nieśli ze sobą płótno, na którym leżały szczątki świętej – jak sądzili – włóczni. Kerboga z drwiącym uśmiechem spoglądał na tę armię kościotrupów. Nie mieli przecież nawet koni, bo wszystkie zjedli. Muzułmanie zaś mieli nie tylko konie, ale i najeżone łucznikami bojowe słonie. Ich zwycięstwo było pewne, nie musieli się więc śpieszyć. Poczekali, aż chrześcijanie ustawią się w szyku.
oceń artykuł