Hau, Przyjaciele!
Jestem oburzony. No bo wczoraj wszyscy rozmawiali w kółko o św. Mikołaju. Uważam, że mogliby na przykład rozmawiać o mnie. A wszystko zaczęło się już w zeszłym tygodniu, gdy marianki postanowiły przed mszą dla dzieci wyjaśnić, dlaczego święty biskup z Myry przedstawiany jest w czerwonym płaszczyku i z czerwoną czapką. Ministranci natychmiast się dołączyli i przez wiele godzin u nas w mieszkaniu przygotowywali prezentację na komputerze. Mogli w tym czasie pobiegać ze mną po śniegu. Temat ten był tak wałkowany, że jestem wręcz ekspertem. No i wiem, że wszystkiemu winni wspaniali żeglarze, jakimi byli Holendrzy. Św. Mikołaj to ich patron. Wprowadzili zwyczaj obdarowywania się prezentami 6 grudnia. Gdy wielu Holendrów znalazło się w Ameryce, to ich zwyczaj spodobał się pozostałym emigrantom. Poznając tego świętego zniekształcili jego imię, nie zrozumieli, że był biskupem, a najwięcej zamieszania wprowadzili ilustratorzy popularnych książek. To oni ubrali go w strój krasnoludka. A jeden z pisarzy napisał, że przybywa na saniach, gdyż mieszka w Laponii. Tylko nikt niczego nie zmieniał w jego dobroci. Ale, jak pisałem, miałem już łepek pełny tych informacji, gdy oto w nocy poczułem, że ktoś mi wkłada do kosza worek pełen moich ulubionych kości. Czyżby św. Mikołaj odwiedził nasz dom? Ale dlaczego nie wyczułem obcego? Nie potrafię rozwikłać tej zagadki. Węszyłem do rana, znalazłem prezenty dla wszystkich z rodziny, ale śladów świętego biskupa z Myry ani na lekarstwo. Cześć. Tobi