Hau, Przyjaciele!
Mieszkańcy naszego domu nadal biegają wieczorami do kościoła na różaniec. No, nie wszyscy, bo rodzice wracają późno i jeszcze nieraz coś piszą, podliczają. Pani nerwowa, potem w kuchni wyżywa się na garnkach. Kuba też nie zawsze ma czas. Ale pani Maria i wszystkie dziewczyny wychodzą każdego popołudnia przed 17.30. Wczoraj było ciepło, nie dałem się zapędzi do domu i miałem niespodziankę. Z kościoła wyszła procesja i modlili się przy grocie. Czyli prawie że byłem na nabożeństwie, bo usiadłem tuż przy płocie. Ksiądz jeszcze opowiadał dzieciom sporo o Matce Bożej Różańcowej, o wielkiej bitwie, którą chrześcijanie wygrali dzięki żarliwej modlitwie. No proszę, to można powiedzieć, że największymi bojownikami w naszym domu są dziewczyny i Pani Maria. Oraz ja, bo chociaż nie mam różańca, ale byłem dzisiaj na nabożeństwie. Michasia mnie zauważyła, chyba chciało jej śmiać, bo wierciła się niesamowicie, aż ją mama upomniała. Ale wracała do domu przejęta bardziej ode mnie. Trzymała wysoko w ręce swój poświęcony przez księdza różaniec i chwaliła się, że niczego już się nie boi, bo ma najlepszą broń na świecie. Wtem pisnęła, bo w krzakach coś zaszeleściło, ja rzuciłem się z głośnym szczekaniem i prawie dopadłem obcego kota. Gdy teren był oczyszczony z wroga, pobiegłem dumny po nagrodę i uznanie, ale Paulina miała pretensje, że nie mam litości dla kotów, że swoim szczekaniem przyprawię wszystkich o zawały serca. To się nazywa ludzka wdzięczność. Cześć. Tobi.