Hau, Przyjaciele!
Co za niespodzianka! Nawet nie wiecie, że piszę do Was z gór, a konkretnie z Beskidów. Wyjazd był całkowicie nieplanowany. Po prostu w niedzielny wieczór ksiądz Wojtek zwołał marianki i ministrantów. Wepchałem się na to nadzwyczajne zebranie. Wszyscy byli podekscytowani, a gdy usłyszeli o wyjeździe do Soli, wpadli w szał radości. Rozszczekałem się, piszczałem, skakałem najwyżej jak tylko mogłem i cała grupa zgodnie orzekła, że powinienem z nimi jechac. W domu zaczęło się szybkie pakowanie w jak najmniejsze plecaki, gdyż tym razem podróżujemy pociągiem. Straszono mnie kagańcem. Paulina nawet przygotowała tasiemkę, którą owijała mi wokół pyska. Uznali, że robię wtedy tak głupią i zdumioną minę, że kolejarze mogą dostac ataku śmiechu, więc dla ich bezpieczeństwa wyruszę w podróż bez tego narzędzia tortur. No i udało się. Pan konduktor był przemiły, interesowały go tylko pieczątki na legitymacjach. Ale to wszystko nieważne. Po raz kolejny jesteśmy w gościnie u księdza Mikołaja. Mieszkamy prawie na szczycie góry, naszego terenu nie ogranicza ze wszystkich stron płot, więc mogę biegac nawet do pobliskiego lasu. Tylko martwi mnie pomysł miodobrania, przy którym mamy pomagac. Psi instynkt podpowiada mi, by pod ule nie podchodzic. Tymczasem ksiądz wcale się pszczół nie boi, opowiadał o nich bardzo dużo i wszyscy słuchali z zaciekawieniem. Oprócz mnie, bo zasnąłem, zmęczony upałem. Cześc. Tobi.