Niejedna twierdza obroniła się dzięki bohaterstwu załogi. Była jednak i taka forteca, która ocalała dzięki odwadze kobiety.
Zamek w Trembowli nie był wielki, ale mocno siedział na górującym nad miastem skalnym występie. Jego grube na 4 metry mury dawały ochronę przed kulami armatnimi – o ile tych kul nie było zbyt wiele. Ale jesienią 1675 roku właśnie było ich zbyt wiele. Bo też i tureckich napastników było mrowie – na jednego obrońcę przypadało ich prawie pięćdziesięciu. Przywiódł ich tu sułtański zięć Ibrahim Szyszman. Pasza spodziewał się, że zamek podda się bez walki, albo padnie od przypuszczonego z marszu ataku. Zdobył już przecież Raszków, Mohylów, Podhajce, a nawet osławioną z czasów wojny kozackiej fortecę w Zbarażu. Teraz jednak srodze się zawiódł. Gdy szeregi w turbanach zbliżyły się do murów, zmasakrował je ogień armat. Trzeba było rozpocząć regularne oblężenie – otoczyć twierdzę, wykopać rowy, usypać wały i zatoczyć na nie działa.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.