Per aspera ad astra Przez trudy do gwiazd
Rozdział VIII
Jestem tchórzem. Stoję nad urwiskiem i wystarczy jeden krok, by wszystko zniknęło. Tata, Dziadek, Glorie, Heter, Ciocia Clara, Derick no i John. Wystarczy ten jeden krok i będę razem z Mamą. Co ja takiego zrobiłam, że Bóg mnie tak karze? Bo przecież gdyby nie zabrał Najukochańszej Mamy, wszystko
byłoby dobrze.
"Mama nie byłaby z tobą, aż się zestarzejesz, a John może."
Kto to mówi? Nikogo nie ma. A głos jest dźwięczny, piękny...niebiański. Taki jak wtedy w kościele. Na pewno nie Johna. Ale ma przecież racje. Życie nie trwa wiecznie. Może jednak... Może lepiej brać z niego jak najwięcej i pogodzić się z losem? Z Bogiem? Może po prostu lepiej Mu siebie polecić, by
przetrwać to życie w szczęściu? W miłości?
-Melanie, błagam - słyszę za sobą zeschizowany głos Johna i jego ostrożne kroki. Może boi się, że jeśli podejdzie bliżej to skoczę? Kto wie, co on myśli.
A co z Tatą? Co będzie jeśli skoczę? Znajdzie sobie nową żonę, która urodzi mu dzieci, potem będzie miał wnuki, aż w końcu zapomni, że kiedyś miał córkę, która w wieku prawie piętnastu lat skoczyła z urwiska. Która go zostawiła. Egoistka. Nie chcę nią być! Co mam zrobić? Skoczyć? Czy żyć tutaj, na Ziemi? Zresztą skąd mam wiedzieć co będzie jak skoczę? Wcale nie muszę umrzeć. W końcu jeśli Pan Bóg zechce, to tak czy siak będę żyła. To jest strasznie wkurzające. Co z tego, że coś chcę zrobić, skoro Bóg i tak zrobi po swojemu? Tyle, że jeśli żyjesz z Nim w zgodzie i Go słuchasz to jest dla ciebie
milszy i czyni cię szczęśliwszym. Czemu ten świat jest taki pochrzaniony? Tak naprawdę boję się śmierci. Wierzyć we wszystkie cuda jest łatwo, ale tak naprawdę nie mam żadnej stuprocentowej pewności, że nie trafię na przykład do piekła. Bo przecież Biblia mówi, że samobójstwo jest grzechem.
-Melanie, zrób krok do tyłu - prosi John.
Prośba. Tyle razy o coś prosimy, a praktycznie raz na milion to jest spełniane. Z Bogiem jest jak z rodzicami: słuchasz ich, jesteś posłuszny, a oni ci na więcej pozwalają i dają, gdy o coś prosisz. Tyle, że rodzic jest tylko rodzicem, człowiekiem, a Bóg to Bóg. Ale skoro gniew, radość, smutek i tym podobne uczucia są typowo ludzkie, to czemu mówi się, że Bóg jest rozgniewany? Przecież nie jest człowiekiem.
-Melanie - John się chyba zaraz rozpłacze.
Ciekawe co by zrobił gdybym skoczyła. Czy próbowałby mnie ratować? Czy gdybym zginęła, on też by się zabił? Czy policja uwierzyłaby w jego wersję wydarzeń, że sama skoczyłam, czy może zamknęli by go do końca życia w więzieniu. Nie. Chyba jednak nie chcę spieprzyć mu życia i nie chcę, żeby Tata o mnie zapomniał. Może jednak trochę pożyję. Robię krok na przód...
-MELI!!!
...i krok w tył. Jeszcze jeden i obracam się do Johna. Hehe, gałki oczne zaraz mu chyba wyjdą z orbit. Aż oblał się potem! Spływa mu po skroniach. Słyszę warkot silnika. Jeśli szybko do niego nie podejdę, to ciocia skapnie się, co chciałam zrobić i zapewne powie Tacie, a od Niego krótka droga do jaskini smoka, a tego nie chcę. Robię kilka kroków w stronę blondyna. Gdy jestem już o krok, wyciąga ręce i
mocno chwyta w swoje ramiona, jednocześnie odsuwając się do tyłu. Może boi się, że zmienię zdanie.
-Melanie! Oh, Melanie! - szepcze w mój kark. Czuję jego ciepły, przyspieszony oddech i woń antyperspirantu. Mmm, aż uśmiecham się z rozkoszy. - Och, dziękuję Ci Najświętsza Panienko!
-Modliłeś się? - pytam zdziwiona.
-No pewnie, że tak! Co ja bym bez ciebie zrobił! - przytula mnie mocniej i klęka na trawie.
-Hej! Znasz mnie ze 3 dni! Bez przesady.
-I co z tego? - wstaje, cofa się nie wypuszczając mnie z objęć, aż w końcu sadza mnie na schodach werandy i kuca przede mną. Bierze moją twarz w dłonie. - Szczerze powiedziawszy, nie wiem jak to wszystko wyjaśnić. Kiedy mama mi o tobie powiedziała, poczułem jakby takie... no... ciepło na sercu.
Coś mi mówiło, że muszę tu przyjechać i cię poznać. A kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem na plaży coś popchnęło mnie, żeby do ciebie podejść. Coś we mnie wiedziało, że to właśnie TA. Widocznie nie potrzeba wiele czasu, żeby się...
-O, a co wy tu robicie?
Podnoszę głowę i widzę ciocię z papierowymi torbami w rękach, widocznie była na zakupach.
-Nic, mamo - John wstaje, dalej tarasując mi drogę.
Ciekawe, co chciał powiedzieć? "Nie trzeba wiele czasu, żeby się..." co? Zakochać? To możliwe? Z drugiej strony przecież on był dodatkowym nośnikiem, by zrobić ten krok w tył. A ten głos? Skoro się modlił do Najświętszej Panienki, to może to był Jej głos? Nawet by odpowiadał jej Boskiemu usposobieniu.
-John? Możesz mi pomóc? - pyta z pretensją ciocia.
-Ee... - patrzy na mnie, a potem na swoją mamę, jakby się decydował kto jest ważniejszy.
Pomogę mu podjąć tę trudną decyzję. Wstaję na schodkach i dzięki temu zrównujemy się twarzami.
-Spokojnie. Nie musisz się o mnie martwić - mówię mu na ucho, a głośniej: -Ja już pójdę.
-Nie! - wykrzykuje z przerażeniem John. Bierze mnie za rękę i sadza na krześle na werandzie. - Poczekaj tu na mnie. Zaraz cię odwiozę.
Po czym biegnie do mamy i bierze za jednym razem od niej wszystkie torby. Ciocia Clara podchodzi do mnie patrząc jednym okiem do wnętrza domu, gdzie przed, chwilą zniknął John z zakupami.
-Wszystko w porządku? - pyta z uniesionymi brwiami.
-Tak - odpowiadam z szerokim uśmiechem. Jakoś to "wyznanie" Johna poprawiło mi humor.
Chłopak wybiega z domu i całuje przelotnie matkę, po czym chwyta moją dłoń i prowadzi do samochodu. Siedzę na przednim siedzeniu i postukuję palcami o kolano uśmiechając się. Jednak gdy patrzę na Johna mina mi zrzednie. Jest zaaferowany wyłącznie drogą.
-Czemu masz taką minę? - pytam patrząc na niego smutno. Skręca na pobocze i ostro hamuje.
-Czemu jestem wkurzony?! Przed chwilą nastraszyłaś mnie jak nie wiem co! A ja nie mam być wkurzony?!
-Skoro cię tak denerwuję, to już sobie pójdę - chwytam za klamkę, jednak John jednym guzikiem blokuje wszystkie zamki w samochodzie.
- Wypuść mnie - żądam i obracam się tyłem do niego z założonymi rękami.
-Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło - dotyka mojego ramienia i powoli zjeżdża po nim aż do moich dłoni (nienawidzę tego, dobrze wie, że nic nie mogę wtedy zrobić), delikatnie rozplątuje palce i chwyta za nadgarstki obracając je do siebie, automatycznie odwracam głowę. - Martwiłem się o ciebie, o mało co nie dostałem zawału serca - mówi powoli, przyjemnie niskim głosem (zamknij się mózgu! wcale nie jest przyjemny!). - Nie oceniaj wszystkich na podstawie jednego debila jakim jest Derick.
Jakoś udaje mi się odebrać mu moje ręce i wyciągam z jego schowka kartkę i długopis. Piszę szybko, w końcu chowam długopis i patrzę ponownie na Johna.
-Wypuść mnie.
Wzdycha i odblokowuje drzwi. Patrzę przez okno czy nic nie jedzie, rzucam mu na kolana kartkę i pośpiesznie przechodzę przez ulicę na chodnik. Odwracam się jeszcze w stronę samochodu, John uśmiecha się do mnie.
-Nie jesteś taki jak Derick - bezdźwięcznie wypowiadam te słowa, a chłopak tylko kiwa głową i odjeżdża.
Jeśli chcecie wiedzieć co napisałam:
Jutro o 16:30 na plaży, weź ze sobą książki do fizyki. Jakby padało - u ciebie w domu. Dzięki za uratowanie życia.
~~>><<~~
Co do fizyki, to okazało się, że w zeszycie miałam sklejone kartki, akurat na temacie o lambdach, a nie zajrzałam do książki.
Mijają tygodnie. Udaję głupią i cały czas od poniedziałku do soboty przychodzi do mnie John, niestety zaraz po nim przychodzi Derick. Nie rozumiecie? Więc wytłumaczę:
Derick od tamtego 'wydarzenia' na plaży nie chce się ode mnie odczepić. Znalazł na mnie doskonałą technikę, to muszę przyznać. Przygwożdża do ściany i trzyma mnie tak mocno, że zaczyna brakować mi powietrza, lekko popuszcza, gdy odwzajemnię jego tzw. 'pocałunek'. Jednakże nie na tyle, żebym mogła się wyrwać. Wolę już przeżyć te kilka chwil męki i oddychać. Wiem, że jestem głupia, ale nie mam po prostu sił. Te kilka tygodni tak mnie wymęczyło, że nie mam już na nic siły. Oto nasza ostatnia rozmowa, która się powtarza.
-Skoro ci tak na mnie zależy, to może byś ze mną porozmawiał - no bo wnioskuję, że jak ktoś za mną łazi od jakiegoś miesiąca, tu musi mu choć trochę zależeć! To było w moim domu, jak siedzieliśmy w mojej sypialni. Siedział koło mnie na łóżku.
-Więc porozmawiajmy. Mów - polecił i objął mnie ramieniem.
No więc ja zaczęłam nawijać, patrząc w okno i nie zwracając na niego uwagi, a on to wykorzystał i zaczął całować mnie po ramieniu w końcu skapowałam o co mu chodziło i od razu wyszłam z pokoju. Na moje szczęścia Tata wrócił właśnie do domu i ja powiedziałam, że Derick już wychodzi, więc nie miał
zbytniego wyboru. Jedyne co mnie podbudowuje to te spotkania z Johnem.
Szesnastego, czyli w 35 urodziny Najukochańszej Mamy, Tata, Dziadek, ciocia Clara, John i ja pojechaliśmy na jej grób. Jej ulubione czerwone róże rozłożyłam (obowiązkowo!) dookoła płyty nagrobnej. Potem pomodliliśmy się. Poprosiłam, żeby poszli do samochodu, bo chciałam sama z Najukochańszą Mamą pogadać.
-Mamo - powiedziałam gładząc jej nagrobek. - Ciekawe, jak to będzie, gdy przyjdzie dzień ostateczny. Czy ciało będzie ci potrzebne? Czy wszystkim będą potrzebne te ciała? Tyle mam pytań. Możesz mi na nie jakoś odpowiedź? Może niekoniecznie Ty, ale spraw, natchnij kogoś, kto mógłby mi to powiedzieć od ciebie. Proszę. Naprawdę wierzę w to, że możesz to zrobić. Wierzę - pojedyncza łza kapnęła na płytę. Nadal w to wierzę, choć mamy już listopad. Minął miesiąc.
Jak tak nad tym dzisiaj rozmyślam, to czekam cierpliwie, aż mi odpowie, ja naprawdę w to wierzę. Może to i głupie, ale coraz częściej robię znak krzyża. Tak po prostu. Na przykład jak wczoraj zrzucałam buty ze schodów, to przeżegnałam się i powiedziałam w myślach: "Proszę Cię, Panie Boże, żeby te buty wylądowały na tej szafce, jestem strasznie zmęczona i chciałabym już pójść spać." I wiecie co? Spadły. Na półkę. Nie ułożyły się ładnie i w ogóle, ale wylądowały na butach Taty i nie spadły! Pan Bóg może naprawdę dużo zdziałać.
Czekam właśnie na Johna. Przez Dericka jestem ubrana w golf z długim rękawem i długie spodnie. Ten dureń wykorzystuje każdy nagi kawałek mojego ciała. Głupi kretyn.
PUK! PUK!
-Proszę - wołam. Do pokoju wchodzi John i lekko się uśmiecha.
-Mogę usiąść? - pyta.
-Jasne.
A właśnie John nic nie robi, jeśli chodzi o mnie i Dericka. Po prostu patrzy na mnie tak dziwnie, jakby smutno i odchodzi z Heter. A właśnie, mimo, że jestem trochę zazdrosna o Johna (niech by to wszystkie drzwi świata ścisły!) to normalnie z nią gadam. Jak idę do i czasami ze szkoły. Powiedziałam jej, jeszcze w październiku, żeby pogadała z tą swoją przyrodnią mamą, a na następny dzień po tym, przybiegła mi podziękować i powiedziała, że teraz już jej 'mama' nie chce się już jej przypodobać tylko z nią normalnie rozmawia itd. i fajnie. Heter zaczęła się od jakiś dwóch tygodni ubierać inaczej.
Tzn. normalne dżinsy i bluzy z kapturem tego typu rzeczy, a nie wszystko obcisłe jak dawniej.
-O czym myślisz? - wyrywa mnie z zamyślenia John.
-O wszystkim i niczym.
-To może podzielisz się tymi myślami ze mną?
Patrzę na niego, wstaję z łóżka i podchodzę do biurka. Chwytam książkę do Fizyki i obracam się z powrotem do niego.
-Fi...
-Fizyki mam dość - przerywa mi. Podchodzi do mnie i wyciąga książkę z rąk. Kładzie ją na biurku, a następnie chwyta moją dłoń i prowadzi do łóżka. -
Usiądź - poleca.
Siadam, opieram poduszkę o ramę i opieram się o nią. Zrzucam papucie i podciągam nogi. Kładę podbródek na kolanach. John siada zaraz koło mnie i patrzy z uśmiechem.
-Nic ci nie zrobię, nie musisz robić jakiegoś zamkniętego żółwia jak to mieli w zwyczaju rzymianie.
Uśmiecham się i prostuję nogi, teraz są za jego plecami, delikatnie się o nie ocierają. Chętnie bym podwinęła nogawki, żeby mogła poczuć na nich jego ciepło.
-Więc, o czym myślałaś?
-O mojej rozmowie z Najukochańszą Mamą na cmentarzu.
-Yhm - nie mówi to głosem pełnym zdziwienia czy odrazy, ale takim, spokojnym. Po prostu nie uznaje mnie za wariatkę jak Dziadek, Derick i reszta hałastry.
-Jak sądzisz, czy w dniu ostatecznym będą potrzebne nam ciała?
-Hmm... nie jestem teologiem, ale myślę, że nie. Do nieba idzie tylko dusza. Ona jest najważniejsza. Ciało jest tylko po to, żeby ją gdzieś nosić.
-Ale, dlaczego w takim razie Jezus zmartwychwstał i wstąpił do Nieba razem ze swoim ciałem?
-Wiesz, nie wiem, ale jeśli bardzo chcesz się tego dowiedzieć, to chętnie skończę studia teologiczne.
Patrzę w jego błękitne oczy ze uśmiechem. Chce zrobić To dla mnie, dla mnie!
(Zamknij się mózgu! Nie podniecaj się tak!)
-Nie musisz - mówię i lekko się śmieję.
-Ale ja chcę - mówi cicho. Zagryza wargi i patrzy mi głęboko w oczy. - Wiesz, mówią, że oczy są zwierciadłem duszy - rzecze jeszcze ciszej.
-W takim razie twoja jest przepiękna - odpowiadam.
-To samo chciałem powiedzieć.
Uśmiecham się. Pod jego spojrzeniem czuję się troszeczkę dziwnie, ale przyjemnie. Jakby przenikało mnie od środka. Przesuwam się na łóżku do przodu i przytulam do jego ramienia. On powoli się obraca i mocno obejmuje. Zamykam oczy i wtulam się w jego niebieską bawełniana koszulkę. Chyba używa
Str8, tego antyperspirantu dla mężczyzn. No tak, w końcu ma już 17 lat, za rok będzie dorosły, a ja nadal będę małolatą. Moje biodro wbija się w niego, to trochę niewygodne, więc podnoszę się i siadam mu na kolanach, opierając głowę na jego klatce piersiowej. On palcami delikatnie przeczesuje moje
włosy. Tak, tu o wiele bardziej przyjemnie niż u tego napalonego 15-latka, który jest zwyczajnym dupkiem. Dobrze, że nie skoczyłam, cieszę się. Choćby dla tej jednej chwili warto żyć. Chyba... nie wiem, nie jestem pewna, ale chyba go kocham. Johna. Jakby to brzmiało? Melanie Libertez. Państwo Melanie i John Libertez. Fajnie. M.J.
-John?
-Mhm?
-Czym się różni zakochanie od miłości?
-Ja uważam, że zakochanie jest powierzchowne i osoba zakochana dostrzega w drugiej tylko to, co chce widzieć, a jak się kogoś kocha, to kocha się każdy jego gest, każde słowo. Sposób wściekania się, marszczenie nosa. Wszystko.
-Wiesz co?
-Nie...
-Chyba kogoś kocham.
-Ja chyba też.