Nikt nie może wiedzieć więcej o historii, niż sam uczestnik tych wydarzeń. O losach polskich zesłańców na Sybirze w latach 1940- 1946 opowiadała uczniom klas czwartych PSP nr 3 w Jelczu – Laskowicach pani Maria Litwin. Spotkanie obyło się 16 listopada br.
Była noc, jesienią roku 1940. Ktoś załomotał do drzwi kolbą karabinu. Wyważono drzwi. Przeprowadzono rewizję.
- Kogo szukacie? Przecież trzy dni temu zabraliście mi męża – wołała zrozpaczona mama.
Po chwili usłyszeliśmy głos:
- Ubierz dzieci ciepło. Szykuj się do drogi. Wywozimy was z kraju. To rozkaz. Macie piętnaście minut.
Byli to Rosjanie, NKWD- ziści.”
Tak zaczęła swoją opowieść o Sybirze pani Maria Litwin. Kiedy dotknęła ją ta tragedia, miała wówczas dziesięć lat. Tyle samo, ile zgromadzeni na sali czwartoklasiści. Jej mama miała wtedy trzydzieści lat, młodszy brat – osiem, najmłodszy, dziadek Mieszka Górskiego, ucznia kl. IV b z PSP nr 3 w Jelczu – Laskowicach, gdzie odbywało się spotkanie - dwa.
Podróż na Sybir
Całą czwórkę zapakowano do drewnianego, przeznaczonego dla bydła, wagonu, w którym umieszczono razem z nimi około osiemdziesięciu osób. Kilkadziesiąt takich wagonów tworzyło jeden z licznych transportów, jakie wysyłano hen, daleko. Najpierw poprzez Lwów, potem poza góry Ural, aż na pustynie i mroźne stepy Kazachstanu. Tam wszystkich wysadzono.
Był 13 kwietnia 1940 roku. Zapędzono zesłańców do stajni dla owiec, bez wody, bez żywności. Zamiast budynków mieszkalnych – nędzne, malutkie „ziemlanki” z kominami zrobionymi z dziurawego wiadra. Nie było dosłownie niczego. Nie brakowało tylko pracy. Ciężkiej, wyczerpującej, niewolniczej pracy w kołchozie, za miskę zupy na dzień, z kaszą, z przemrożonej, zgniłej kapusty.
Najbardziej dotkliwe były:
mróz
„Proszę sobie wyobrazić sześć lat w ostrym klimacie, gdzie dwadzieścia stopni to był najniższy mróz. W obłastii Oktiubińsk mróz dochodził nawet do sześćdziesięciu stopni poniżej zera. Polacy wywiezieni na Sybir nie byli przygotowani na takie warunki. Niektórzy z nich zostali zabrani tak, jak stali. Małe dzieci, wzięte z kołyski, nie miały nawet butów. Dziś trudno w to uwierzyć, ale dziadek waszego kolegi wrócił do Polski boso. Boso przez Sybir. Chcąc wyjść na dwór, okręcał nogi szmatami. Kiedy starsi opuszczali „ziemlankę", on ogrzewał nóżki, wystawiając je ku promieniom słonecznym, wpadającym przez jedyne okienko.
Dokuczliwe były też wielkie śniegi i zawieje, wiatry wiejące ze wszystkich stron. Jedna polska matka wyszła do sąsiadki przed zawieją, a wracała w jej trakcie. Stała koło ziemianki i jej nie widziała. Zamarzła na śmierć, osierociła czworo dzieci.
... i głód.
Jedzenia było bardzo mało. Nam powiedzieli: „Nie będziesz pracować, nie będziesz jeść”.
Dorośli pracujący gotowali zupę we wspólnym kotle. Był on żelazny, nie emaliowany. Dlatego kasza w nim gotowana przybierała niebieski kolor. Każdemu musiała wystarczyć porcja zupa za cały dzień pracy.
Dzieciom i bardzo starszym, schorowanym osobom przysługiwało 300 gram chleba na dzień. Był on wypiekany z czarnej mąki, najgorszej jakości, z tzw. pośladu. Zawierała ona chwasty, gorzki piołun, nawet drobne kamyczki.
Po roku pobytu w Kazachstanie przyszedł taki głód, że ludzie jedli wszystko. Nawet takie mięso, które pochodziło od chorych, padłych zwierząt. Trzeba je było odkopać i nie zwracać uwagi na to, że można się było zarazić jakąś chorobą.
Jeść się chciało bardzo. Pod nieobecność rodziców dzieci radziły sobie, jak umiały. Podbierały jajka ptakom, a w lecie urządzały zasadzki na susły. Jeśli udało się je upolować, oznaczało to uratowanie przed śmiercią głodową niejednego zesłańca.
W kołchozowych stajniach gnieździły się wróble. Złapane, obierało się z piór, usuwało wnętrzności, a to co zostało, po opłukaniu, piekło się na suchej patelni, bo nie było tłuszczu. Dzieci chrupały te wróble jak najlepsze chipsy. Jadły też lebiodę, pokrzywę, pieczarki.
Nie wszystkie dzieci potrafiły sobie tak radzić. Te, które się psychicznie poddały, powoli zapadały się w sobie i wkrótce umierały.