Faryzeusz stanął i tak się w duszy modlił: „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Poszczę dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam”.(Łk 18,11-12)
Marek Zając
dziennikarz, publicysta
Kilka lat temu postanowiłem, że w Wielkim Poście będę codziennie przystępował do Komunii świętej. To zadanie niełatwe, gdy sporo się pracuje i wciąż jeździ po całym kraju. Ale nie dawałem za wygraną. Czasem będąc w jakimś obcym mieście byłem święcie przekonany, że jest już za późno, że na pewno już się nie uda. A tu nagle trafiałem na kościół, gdzie akurat trwała ostatnia Msza święta. Myślałem: wspiera mnie Opatrzność. Ale – powiedzmy sobie szczerze – przede wszystkim byłem z siebie dumny. Dumny, że tak mocno trwam w swoim postanowieniu. Na krótko przed Wielkim Tygodniem poszedłem do spowiedzi i przy okazji pochwaliłem się księdzu, jak świetnie sobie radzę. Spowiednik jednak nie był zachwycony. – Natychmiast zwalniam cię z obietnicy, którą złożyłeś Bogu – powiedział. – Wiara to nie sport, to nie bicie rekordów. Panu Bogu nie jest potrzebna taka pokazówka. Nic dobrego z twoich przyrzeczeń nie wyjdzie.
Muszę przyznać, że poczułem się dotknięty. Jak to? Ja się tak bardzo staram, a ksiądz nic z tego nie rozumie? Oczywiście nie zrezygnowałem z mego postanowienia – no i się udało, obietnicy dotrzymałem. Duma mnie wprost rozsadzała – w końcu udowodniłem Bogu, jak jestem Mu oddany, pokonałem wszystkie trudności.
A potem stało się coś, czego do dziś nie umiem wytłumaczyć. W niedzielę wielkanocną, w najważniejszy dzień roku liturgicznego, w ogóle… nie poszedłem do kościoła.
Zaciąłem się – tym razem w złu. Nie chciałem iść, koniec i kropka. Dopiero następnego dnia przyszło opamiętanie. Co ja najlepszego zrobiłem?!
A jednak spowiednik z kościoła pijarów w Krakowie miał rację. Nie wszystko święte, co na święte wygląda.
Nie po to są dobre uczynki, żeby Bóg widział, jaki jesteś dobry, ale po to, żeby wszyscy widzieli, jak dobry jest Bóg