Środek afrykańskiego buszu. Do najbliższych zabudowań trzy godziny drogi. Na drzewach wydzierają się małpy. Nagle za plecami trzask gałęzi. Pierwsza myśl: lew!
W buszu fantazja pracuje wyśmienicie. Szczególnie po tym, jak poprzedniego dnia siostra Mary opowiadała o lwicy, która napadła na matkę z dzieckiem. Kobieta wybrała się po wodę, kiedy doszło do wypadku. Mama przeżyła, niestety, lwica porwała dziecko. Teraz każde poruszenie wzbudza niepokój. Chwila napięcia i uff… co za ulga. Zamiast lwa, zza drzew wyłania się mężczyzna z rowerem. Wieś już niedaleko.
Afrykański czas
Nie na wszystkie placówki misyjne w Chilonga w Zambii można dotrzeć samochodem. Czasem trzeba iść na piechotę. Tego dnia ksiądz Piotr postanowił odprawić Mszę św. dla okolicznych mieszkańców. Ich chaty są porozrzucane po okolicy. – Zobaczymy, ilu przyjdzie. Ludzie mieli się poinformować, ale różnie z tym bywa – myśli głośno misjonarz, pouczony doświadczeniem. Ruszamy. Najpierw wspinaczka pod górę, potem wielokrotnie rozwidlające się ścieżki, tak wąskie, że dwie osoby idąc obok siebie, nie zmieszczą się. W końcu przeprawa przez spróchniałą kładkę. Rzadko napotykani ludzie pozdrawiają. W drodze dołącza do nas pięcioletni Luke. Mieszka z rodzicami pośród bananowców. – Doprowadzi was do kaplicy – zachęca ojciec chłopca. Starszy mężczyzna nie obawia się o syna. Wie, że się nie zgubi, bo busz zna jak własną kieszeń. Malec wyrusza. Lwów się nie boi. W końcu docieramy na miejsce. Kaplica przypomina glinianą szopę. W środku kilka krzywych ławek, na ścianie bęben. Nad ołtarzem obrazek Pana Jezusa – ten od siostry Faustyny. Czekamy ponad godzinę – może ktoś przyjdzie? W Afryce czas płynie inaczej. Mówi się, że Europejczycy mają zegarki, a Afrykańczycy czas. Tym razem jednak chyba nikt nie miał czasu. A może znowu nawaliła „komunikacja”? Ta międzyludzka, bo w buszu nie ma komórek. Nie można dłużej zwlekać, trzeba zaczynać, by wrócić przed zmrokiem. – Kwishina lya kwa Tata, na Mwana, na Mweo Mutakatifu – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – ks. Piotr rozpoczyna Mszę świętą. Mały Luke słucha pełen powagi. Z oddali dobiega odgłos bębnów i śpiewy...
Czary i kapsle
Kilkaset kilometrów od Chilonga leży Kasama. Przypomina miasteczko z westernu. Niskie odrapane zabudowania, dziurawa droga, dużo pyłu. Kilkuletnia dziewczynka prowadzi środkiem ulicy kozę. Na obrzeżach Kasamy znajduje się ośrodek pomocy dla niepełnosprawnych dzieci. Ponad nim krążą duże ptaszyska, podobne do jastrzębi. W ośrodku mieszka około dwustu dzieci i młodzieży. Są w różnym wieku. Starsi pomagają młodszym. Dziewczynki opiekują się maluchami. Ośrodek to dla nich zarazem szkoła i dom. Wiele dzieci to sieroty. Dziewczynki noszą potargane sukienki. Chłopcy chyba rzadko się myją. Przedstawiają się. Mojżesz i Raul są przyjaciółmi. Raul jeździ na wózku inwalidzkm. Mojżesz jest głuchoniemy – porozumiewa się znakami. Kreśli je w powietrzu wykrzywioną dłonią. Raul stara się uczyć innych języka migowego, by mogli rozmawiać z Mojżeszem. Sam lubi prowadzić długie pogawędki. – Co się stało z twoimi nogami, Raul? – pytam. – To czary – chłopak odpowiada z powagą. Wierzy w to mocno. Jakiś człowiek źle życzył jego rodzinie. Potem ktoś rzucił urok. Raul zachorował. Teraz nogi są sparaliżowane. Raul uwielbia grać w szachy. To nic, że przegrywa i że szachy mylą mu się z warcabami. Gra pełen skupienia. To jego czas, jego ruchy. Jest sobota. – Wiesz, dużo dzieci chciałoby być w niedzielę na Mszy – wyznaje Raul. – Ale często to niemożliwe. Dla wielu kalekich dzieci droga jest nie do przejścia – tłumaczy. Sam tęskni za Mszą. Czasem w ośrodku pojawi się kapłan. – Ostatnia Msza była kilka tygodni temu. No i to nie to samo co Msza w kościele. Tam wszyscy śpiewają, klaszczą w dłonie, tańczą – dodaje.
Nagle obok rozlega się krzyk. Płacze mała Salome. Kilku urwisów porwało jej kapsle, które skrzętnie zbierała do foliowego woreczka. Takie kapsle to nie byle co – prawdziwy skarb!
Czekanie na cud
Życie w Afryce nie jest łatwe. Nie tylko dla kalekich dzieci z ośrodka. – Wyobraźcie sobie dorastanie w świecie, w którym brakuje podstawowych rzeczy do życia: jedzenia, czystej wody, lekarstw, schronienia nad głową, bezpieczeństwa, a nawet własnego łóżka. Ponadto nie ma lalek, piłki do grania, ani słodyczy. W najlepszym przypadku trzcinowa mata do spania – wylicza brat Jacek ze Zgromadzenia Ojców Białych. – Szkoła, do której można by pójść, byłaby drogą ucieczki z biedy, ale nie ma pieniędzy na opłacenie czesnego. Więc siedzicie w domu i czekacie na cud. Ale dla większości nie ma cudów.
Misjonarze i misjonarki starają się pomagać, jak mogą. Budują nowe szkoły i ośrodki dla dzieci i młodzieży. Dziewczęta uczą krawiectwa, haftowania, prowadzenia domu, higieny. Dowiadują się, jak dbać o zdrowie, o małe dzieci, jak się odżywiać. Chłopcy uczą wyrabiać cegły, meble albo naprawiać rowery.
Wielu młodych pozostaje w rodzinnych wioskach, ale są też tacy, którzy marzą o pracy w dużym mieście. Zdarza się, że kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta uciekają do miast w poszukiwaniu lepszego życia. Niestety, wielu z nich kończy wtedy na ulicy. Wystarczy przespacerować się po miejscowym targu, by ich zauważyć. Zatrzymują samochody i ludzi, prosząc o pieniądze lub pracę. Czyszczą buty, sprzedają woreczki mrożonej wody, kassawę z grilla, gotowaną kukurydzę, orzeszki ziemne i różne buble niewiadomego pochodzenia. Niektórzy myją szyby samochodów. Brat Jacek pracuje z dziećmi ulicy. – Gdy przyjrzeć się bliżej – mówi – widać smutek na ich twarzach. Ich ubrania są poszarpane i brudne. Inne wyglądają na głodne i cierpiące z powodu niewyleczonych chorób lub niedożywienia. Za niepewnym spojrzeniem widać dojrzałość przekraczającą ich prawdziwy wiek. W nocy można ich zobaczyć skupionych grupami na rogach ulic, w bramach wejściowych albo w innych zakątkach. Większość nie rozstaje się z małą plastikową butelką z odrobiną benzyny lub kleju na dnie. Wąchają, żeby zablokować odczucie głodu, zimna i bólu. Żeby nie myśleć o beznadziejności sytuacji, w której się znalazły.