Świetna historia z tym Odyseuszem. Homer – kojarzycie? Nie, nie homar, tylko Homer, taki grecki poeta. Starożytny. No właśnie. No i ten Homer zasłynął utworami „Iliada” i „Odyseja”. Ten drugi dotyczy… no, kogo?
Odyseusza. Tak jest, nie było trudne. No i ten Odyseusz był ciekawy, żeby nie powiedzieć, że ciekawski. Koniecznie chciał usłyszeć śpiew syren. Tu znowu muszę wyjaśnić, że nie chodzi o te urządzenia, które czasem straż pożarna uruchamia. Te wyją, a nie śpiewają. Tamte, Homerowe, śpiewały, i to tak czarująco, że żaden słuchacz nie oparł się ich urokowi. Każdy jednak, kto dał się zwabić i szedł za nimi, ginął. Dlatego na wyspie pełno było kości tych melomanów. Odyseusz jednak wziął się na sposób – polecił swoim ludziom, żeby zakleili sobie woskiem uszy, a sam kazał przywiązać się powrozami do masztu. Poinstruował też wioślarzy, że choćby szarpał się przy tym maszcie jak potępieniec, mają nie reagować, ewentualnie jeszcze mocniej zaciągnąć sznury. Tak też się stało. Syreny dały z siebie wszystko. Odyseusz wił się i wył, ryczał i kwiczał, a chłopy spokojnie wiosłowały. Gdy wyspa syren była już daleko, wyciągnęli wosk z uszu i odwiązali swojego szefa. Tym sposobem i wioślarze byli cali, i Odyseusz syty. Chociaż czy on się takim śpiewem nasycił, to trudno powiedzieć. Po czymś takim to chyba zwykłe ludzkie śpiewanie musiało się wydawać byle jakie. Ale nic to – zajmijmy się obrazem, który tę scenę pokazuje. Jego autorem jest John William Waterhouse, angielski malarz, który najpierw malował w stylu akademickim (czyli realistycznym, o tematyce historycznej, mitologicznej i tym podobnej), a potem przystał do Bractwa Prerafaelitów i zgodnie z tym tworzył dzieła bardziej symboliczne, a bardzo kolorowe. Sporo czerpał z mitologii i legend rycerskich. Ten obraz, jak widzicie, należy do tego gatunku. Widać na nim to, co u góry opisałem. Jak dla mnie, to szczególnie podoba mi się ten fragment, na którym syrena – upierzone stworzenie o twarzy kobiety – śpiewa wprost w twarz jednego z wioślarzy. A ten nic, no bo nie słyszy. Inni też nic, choć syreny obsiadły całą ich łódź. Cała ta opowieść, choć oczywiście wzięta wyłącznie z wyobraźni, znakomicie pasuje do rzeczywistości, w której istnieje coś takiego, jak pokusa. Jak wiadomo pokusa jest zawsze bardzo pociągająca, ale kto jej ulegnie, gorzko tego pożałuje. Niektórzy zaraz pożałują, inni po dłuższym czasie, ale nigdy nie jest tak, żeby uleganie pokusie, czyli zgoda na grzech, przyniosło człowiekowi korzyść. To nigdy nie jest dobre i narażanie się na kuszący „syreni śpiew” jest narażaniem się na śmierć. Żeby się przed tym ustrzec, czasem trzeba „zakleić uszy”, czyli stać się głuchym na podszepty diabła. A jak się nie da, to kazać się choćby przymusić do wytrwania. Coś takiego dzieje się na przykład, gdy człowiek próbuje uwolnić się z nałogu, zwłaszcza narkotykowego. Nie jest wtedy żadnym miłosierdziem dać mu to, o co błaga, bo to go właśnie zabija. Podobnie z bardzo wieloma rzeczami, których człowiek bardzo chce i wydaje mu się, że bez nich nie może żyć, a w istocie to on nie przeżyje, jeśli z nimi pozostanie. Jak widać mitologia czasami świetnie nadaje się do życiowych wniosków. Warto pomyśleć, że syreny istnieją, choć naprawdę nazywają się inaczej. Ich celem jest zwabienie człowieka na jego nieszczęście. A zatem stajemy się głusi na pokusę. Czasami dobrze jest zająć czymś myśli biegnące w niewłaściwą stronę. Na przykład poszukiwaniem fałszerstw, których tym razem jest osiem. No to powodzenia
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.