Vilhelm Nikolaus August Hagborg… – dość długie nazwisko, prawda? Trochę kłopotliwe musi być posługiwanie się tyloma imionami.
Czy pan Hagborg używał ich wszystkich na co dzień, to ja śmiem wątpić. Już sobie wyobrażam, jak mama wołała go na obiad, gdy był dzieckiem: Wilusiu Nikosiu Gustku Hagb… No nie, po nazwisku to już mu na pewno nie mówiła. Właściwie nie wiem, po co tyle tego, bo Szwedzi nie mają jakiegoś upodobania w wielu imionach – a on był Szwedem. Jego ojciec, profesor, miał pomysł na życie syna, ale syn miał inne plany. I choć tacie się to nie podobało, poszedł na studia do Akademii Sztuk Pięknych w Sztokholmie. A potem pojechał do Paryża, żeby na tamtejszej uczelni ukończyć studia z malarstwa. No i jak pojechał, tak już tam został. To w końcu Paryż – w tamtym czasie nie było na świecie bardziej „artystycznego miasta”. Malarzy tam mieli jak mrówków, i to niezłych, choć niekoniecznie wszystkim się podobało to, co tworzyli. Na przykład przewinął się tam w tym czasie Vincent van Gogh. Jego akurat mało kto cenił, bo facet malował jakoś dziwnie. Gdyby nie jego brat, który kupował od niego te obrazy z litości, żeby miał z czego żyć, toby pewnie umarł szybciej, niż umarł. Gdybyż ludzie wiedzieli, że za czas jakiś za jeden taki obraz można będzie wybudować pałac i mieszkać w nim w dostatku do końca swoich dni… No ale nie wiedzieli. I nie wiedział tego też Vilhelm Niko… Dobra: August Hagborg też tego nie wiedział. Pewnie nawet nie słyszał o kimś takim. Na tamten czas to on miał lepsze życie niż ci impresjoniści i inni tacy, których się wtedy namnożyło. Z prostego powodu: on malował w stylu, który wtedy był ceniony, zwanym akademickim. Tak uczyli malować na akademiach, stąd nazwa. Polegało to na sięganiu do wzorów ze starożytności i renesansu. Była tam mitologia, sceny historyczne i religijne. Obrazy akademików były najczęściej dopracowane do najmniejszego szczegółu, technicznie perfekcyjne. Kiedy akademik kończył obraz, musiał go „wylizać” – tak się mówiło o nadaniu powierzchni obrazu idealnej gładkości, bez żadnych tam maźnięć pędzlem. W tamtym czasie fotografia stawiała dopiero pierwsze kroki, a o kolorowej to jeszcze nikt nawet nie myślał. Dlatego takie obrazy wyglądające trochę jak fotografia – a najczęściej dużo lepiej niż fotografia – musiały robić wrażenie. Zresztą robią i dziś, a ja uważam, że bardzo słusznie. Gdy malarz osiadł na północy Francji, na wybrzeżu, zaczął malować sceny przedstawiające rybaków w różnych sytuacjach (to już nie były tematy bardzo „akademickie”, ale Hagborg nie był fanatycznym akademikiem i malował po swojemu). Z tej działki najbardziej podoba mi się ten, który tu widzicie. Nazywa się „Oczekiwanie”. Nawet nie znając tytułu, można wyczuć, że w tym obrazie jest samo czekanie. Ta kobieta z dzieckiem, stojąc na drewnianym molo, wpatruje się w morze, jakby chciała przywołać stamtąd męża, który jeszcze nie wrócił z połowu. Jej postawa zdradza niepokój. Ma się o co martwić, bo sine niebo i wiatr, który rozwiewa suknie i włosy obu pań, nie wróżą niczego dobrego. Morze nie jest jeszcze bardzo wzburzone, ale wydaje się, że to się może niedługo stać. I to jest kolejny powód, dla którego wybrałem obraz Hagborga: ze względu na nadchodzący Adwent. No bo gdybym miał jednym słowem określić ten okres liturgiczny, powiedziałbym: czekanie. Czekamy na nadejście Pana Jezusa. A to właśnie On jest najbardziej wart czekania. Nie wiemy, czy ona się doczekała, ale my Pana Jezusa doczekamy się na pewno. I to jest najlepsza wiadomość. No to do roboty. Fałszerstw jest osiem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.