"No więc stało się! Święto Zesłania Ducha Świętego przyniosło spełnienie marzeń! Jeszcze nie zdążyłam ogarnąć emocji, jeszcze nie wierzę... Ale wiem jedno! Warto codziennie podejmować wysiłek, by dążyć do realizacji tego, co wydaje się po ludzku niemożliwe, warto przekraczać swoje granice. Warto stawiać sobie cele, warto od siebie wymagać, warto dzielić się pasją, warto robić WSPÓLNIE dobre rzeczy. Samemu ciężko gdziekolwiek zajść.. Nie sposób wszystkim podziękować!" Taki post zamieściłam na portalu. Myślę, że nieważne jakie to konkretnie marzenia, ale każde takie, które jest dobre, czyni nas lepszym człowiekiem i jest zgodne z wolą Pana Boga. Czy Pan Bóg chciał tego w moim życiu? Wierzę, że tak!
W sumie to niewiele moich znajomych wiedziało, że biegnę maraton. Nie lubię zbyt wiele mówić o bieganiu ludziom, którzy nie biegają, bo uważam, że może to być dla nich irytujące. Niosły nas emocje. Zaczęło się! Właśnie opuszczaliśmy krakowski rynek i czekały nas dwie pętle po naszym studenckim mieście. Chciałam te kilka pierwszych kilometrów przebiec z przyjaciółmi. Moja taktyka była tak, by pierwszą połówkę przebiec bardzo spokojnie, a potem przyspieszać, Tym sposobem chciałam uniknąć maratońskiej ściany, czyli uczucia że już nie mogę biec po trzydziestym którymś kilometrze. Biegło się bardzo dobrze, bez żadnych problemów do 18km. Wtedy stała się rzecz, której się bardzo obawiałam. Odezwał się ból lewego kolana. Myślałam, że w pewnym momencie zacznie boleć tak, ze po prostu nie dam rady. Myśl ta była ze mną długo, aż do 35 kilometra, bo potem stwierdziłam już, że jak już tak długo biegnę z bólem, to co tam jeszcze 7km. Krakowianie jako kibice bardzo dobrze się spisali. W kilku miejscach grała muzyka, ludzie śpiewali piosenki, były całe zespoły dopingujących ludzi. Nadal biegłam z bólem kolana. Był on ze mną aż do końca. Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić i chyba się to udało. Ciągle biegłam. Ściana nie nadeszła. Czekałam na nią, a ona nie nadeszła! Nie mogłam w to uwierzyć! Skurczy, o których tyle słyszałam, również nie było. Na mecie przywitali mnie znajomi z duszpasterstwa. Z nadmiaru wrażeń, zapomniałam, że mam podejść po medal. Dostałam go, a potem szłam i gdy usłyszałam piosenkę "We are the champion", którą grali na mecie, zaczęły mi płynąć łzy szczęścia. Nie mogłam, po prostu nie mogłam. Popłakałam się jak dziecko.. Potem odnalazłam w tłumie znajomych z duszpasterstwa. Wszyscy mnie wyściskali i śmiali się, że płaczę. Bardzo im podziękowałam, że przyszli.
Zadaj pytanie: