Hau, Przyjaciele!
Ale się działo i nadal dzieje. Podobno taki już jest Adwent. Bardzo pracowity, tłoczny i przez to wcale nie ciemny mimo ciemności na zewnątrz. Wczoraj było wielkie święto Marianek. Paulina wiele godzin była w kościele, tymczasem Pani gotowała, zaś ja ją dzielnie wspierałam i nie opuszczałam kuchni nawet na sekundę. Wkrótce okazało się, że odbędzie się międzypokoleniowe spotkanie Marianek. Pan i Kuba wynieśli się z domu, a tu piski, śmiechy, bo przybyły obie babcie, trzy ciocie i pięć kuzynek. Najdziwniejsze, że każda była, jest lub planuje być marianką. Po szybkim obiedzie wszystkie rozłożyły się w kuchni i zaczęło się pieczenie pierników. Nawet nie wiedziałam, że ciasto już było wyrobione, że sporo upieczonych pierników przyniosły babcie i teraz każda skupiała się na lukrowaniu, ozdabianiu, chwaleniu. Co prawda było też obrażanie się, gdy siostra siostrę skrytykowała, gdy coś nie wychodziło. Ale babcia pocieszała, że Marianki to dziewczyny z charakterem i gdy jest ich tyle, to musi iskrzyc. Jednak przeważały wybuchy śmiechu. Ciocie i babcie ciągle wspominały śmieszne historyjki. Jedną ciocię ksiądz wciągnął z Drogi Krzyżowej do konfesjonału, bo tak gadała z koleżanką, zaś druga użyła świecy do walki z równie energiczną dziewczynką. Babcia wracała kiedyś z kościoła prawie 2 godziny, a powinna 10 minut. Uszy mi puchły od hałasu, słodycz kapiącego najmłodszym lukru doprowadziła do bólu brzucha. Za to efekt był powalający: całe pudła pierniczków oraz mnóstwo piernikowych rzeźb, w tym sporo aniołków i imponująca stajenka. Kończę, bo się przesłodziłam. Cześć, Astra.