Gdyby zapytano mnie o podróż życia, miałabym problem. Dlaczego? Bo do głowy przychodzą mi dwie. Nie wiem, czy podróże życia, ale bardzo dobrze je pamiętam. Opowiem o jednej i o drugiej. Zacznę od tej, na której zdarzyło się więcej przygód.
Pewnego lata postanowiłam pojechać w Tatry. Zabrałam przewodnik, mapę, wygodne buty, zapakowałam plecak i ruszyłam. Każdego wieczora wyznaczałam sobie szlak, który chciałam przejść. Któregoś dnia ze schroniska na Hali Gąsienicowej postanowiłam dojść do Przełęczy Krzyżne, a stamtąd przez Granaty zejść z powrotem. Słońce zapowiadało piękny dzień. Nagle, na bezchmurnym niebie, pojawiła się jedna chmurka, potem druga, a potem pociemniało i z oddali słychać było coraz groźniejsze grzmoty. Co tu robić? Byłam dokładnie w połowie drogi. Na szczęście zauważyłam jakiś lichy, ledwie trzymający się kupy szałas. Z kilkoma osobami przeczekaliśmy tam deszcz, a kiedy ucichły grzmoty, ruszyłam dalej. Warto było.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.