dodane 10.08.2012 14:14
Edward Burne-Jones (1833-1898), „Złote schody”, 1880
Edward Burne-Jones – słyszeliście o takim panu? No to teraz też nie usłyszycie, bo ja w „Małym Gościu” nie mówię, tylko piszę. Żeby nie było problemów, zacznę od tego, jak się to wymawia. „Edward” to wszyscy wiedzą, jak się mówi. Normalnie: „Eduard”. Bo to Anglik był. „Burne” wymawia się tak, jak się czyta, tylko zamiast „u” trzeba wstawić „e”, a zamiast „e” niczego nie trzeba wstawiać, tylko w ogóle tego nie wymawiać. A „Jones” mówi się tak, jak Indiana. Indiana Jones. Kiedyś taki film leciał, może widzieliście. Należałoby jeszcze dodać przed nazwiskiem „sir”, bo brytyjskiej królowej Wiktorii tak podobało się malarstwo Burne-Jonesa, że przyznała mu szlachecki tytuł baroneta. Żeby ktoś mógł zostać szlachcicem, musiał spełnić jeden podstawowy warunek: nie być szlachcicem.
No i pan Edward taki warunek spełniał, bo był synem prostego ramiarza z Birmingham. Zresztą gdyby jego ojciec był ramiarzem z Liverpoolu, to też by specjalnie niczego nie zmieniało. Tata robił ramy, a syn, jak się okazało, umiał robić to, co w ramach. Szybko dało się zauważyć, że chłopak ma talent do rysunku i malarstwa. Gdy miał 20 lat, zdecydował jednak, że zostanie duchownym i w tym celu wstąpił do stosownej szkoły w Oksfordzie. Wtedy spotkał Williama Morrisa i wszystko się zmieniło. Jesteście pewnie ciekawi, kto to taki ten Morris. Już mówię: to był znajomy Marshalla i Faulknera. Nie będę tłumaczył, kim byli ci dwaj, bo bym wszystko już za bardzo skomplikował. Niech wam zatem wystarczy, że Morris był przyjacielem Burne-Jonesa. Razem trafili na dzieła prerafaelity Rossettiego i się zachwycili. W efekcie Burne-Jones zdecydował, że jednak zostanie malarzem, a Morris… zaczął produkować dachówki. Artystyczne dachówki, podobnie jak meble i takie tam różne rzeczy.
EDWARD BURNE-JONES 1833-1898 Zresztą Burne-Jones był przez długi czas dyrektorem w firmie Morrisa. Najważniejsze było to, że Edward Burne-Jones zaczął na dobre tworzyć. Spotkał Rossettiego, o którym już wspomniałem, a on wciągnął go do Bractwa prerafaelitów. Wiele razy już o nich pisałem, ale tu tylko wspomnę, że prerafaelici malowali kolorowo, bajkowo i symbolicznie – na przekór Anglii, która była szara, zasadnicza i dosłowna. Burne-Jones był pod ich silnym wpływem, ale z czasem wyrobił własny styl. Miał 44 lata, gdy na wystawie w Londynie pojawiło się siedem jego płócien. Bardzo się ludziom spodobały. Posypały się zamówienia i na pana Edwarda spłynęła sława, a w 1894 roku również ten tytuł baroneta, o którym wyżej była mowa. Długo się nim nie cieszył, bo zmarł 4 lata później. Ale Burne-Jones był raczej skromnym człowiekiem, więc też strasznie tego nie przeżył. A właściwie w ogóle tego nie przeżył, bo – jak już wspomniałem – umarł. Teraz jeszcze o obrazie.
Ze względu na temat numeru chciałem wam pokazać ten po lewej u dołu, bo nazywa się „Panny mądre i głupie”, ale on jest taki trochę mało kolorowy. Postanowiłem zatem sfałszować zamiast panien głupich i mądrych po prostu panny. Dużo panien z obrazu „Złote schody”. Można sobie wybrać, która głupia, która mądra. Sam autor nie przekazał, czy ma na ten temat jakieś zdanie. Tworzył ten obraz parę lat. Ciągle coś poprawiał i poprawiał. Najwięcej czasu zajęło mu chyba rysowanie palców u nóg, bo po skończeniu stwierdził: „Ostatniego czasu rysowałem tyle palców u nóg, że kiedy teraz zamykam oczy, widzę całą ich lawinę”. Co ten obraz znaczy? Jeden z ówczesnych znawców sztuki napisał: Postacie defilują jak duchy w zaczarowanym śnie, poruszając się z wdziękiem, swobodnie i w harmonii z pozostałymi. Skąd przychodzą? Dlaczego przechodzą przed nami? Dokąd idą? Kim są? Nie wiemy”. Harmonia w obrazie jest faktycznie wielka, a to dlatego, że do rysunku postaci pozowała artyście jedna osoba, choć twarze należą do wielu osób. To daje ciekawy efekt. Nie martwcie się. Wakacje szybko miną i znowu dostaniecie „Małego Gościa”.
ADRES: | KONTAKT: |
Mały Gość Niedzielny |
redakcja@malygosc.pl
|