Chodzenie na dyskotekę to nowoczesna forma umartwienia.
Odkąd istnieję, byłam przekonana, że umartwienie i asceza to cechy ludzi z zamierzchłej przeszłości. Używam czasu przeszłego, ponieważ już tak nie myślę. Zmieniłam zdanie wczoraj. Jedna z moich koleżanek opowiedziała mi o swoich wrażeniach z pierwszego (i chyba ostatniego) pobytu na dyskotece. Okazuje się, że to jakby żywcem przeniesione ze starożytności we współczesność najbardziej wymyślne formy tortur. Tym, którzy mieli szczęście nie doświadczyć nigdy w życiu tego typu tortur, opiszę tylko najmniej okrutne formy umartwienia, na które dobrowolnie godzą się uczestnicy dyskotek:
1. Hałas jak w przestarzałej technologicznie hucie lub w bezpośredniej bliskości młota pneumatycznego! Mimo to właściciel dyskoteki nie rozdawał ochronnych słuchawek.
2. Kurz i pył świetnie widoczny w światłach dyskotekowych jupiterów. Solidnych masek – najlepiej w stylu Michela Jacksona – też nikt nie otrzymał przy wejściu.
3. Zaduch – miły tylko dla niektórych uczestników dyskoteki. Prawdopodobnie ostatni raz wietrzono salę w czasie jej budowy. To znaczy wtedy, gdy jeszcze nie był ukończony dach oraz nie wstawiono okien…
4. Dziwne kolorowe napoje. Po dwóch godzinach męczarni w hałasie, kurzu i zaduchu moja koleżanka nie była w stanie znaleźć choćby jednej osoby, z którą można byłoby jeszcze normalnie porozmawiać (oczywiście w krótkich chwilach ciszy, gdy „muzycy” sięgali po bliżej nieokreślone napoje lub gdy asystent techniczny poprawiał coś przy młotach pneumatycznych zwanych tradycyjnie głośnikami).
Moja koleżanka z pewnością nie należy do osób nowoczesnych i postępowych. Oznajmiła bowiem z całą stanowczością, że już więcej na dyskotekę nie pójdzie. Szkoda, bo trochę cierpienia może by się jej jeszcze przydało…