Carl Spitzweg był znakomitym malarzem jak na aptekarza. Jak na malarza też nienajgorszym, zwłaszcza że się malowania w żadnych szkołach nie uczył.
Biedny poeta
Carl Spitzweg (1808-1885)
Tata powiedział „pójdziesz na aptekarza”, to poszedł. Wszystko było zaplanowane. Starszy brat Carla miał przejąć po ojcu biznes, on sam miał zostać aptekarzem, a młodszy brat lekarzem. Może tata wyobrażał sobie, że najmłodszy będzie go leczyć lekarstwami, które Carl będzie dostarczał za darmo z apteki. Ale nawet jeśli tak było, to niewiele to dało, bo ledwo syn rozpoczął praktykę w nadwornej aptece królewskiej w Monachium (ale brzmi, co?), ojciec wziął i umarł.
Potem Carl zaczął studia przyrodnicze i zakończył je z wyróżnieniem, dzięki czemu zyskał szanse na bycie również znakomitym malarzem jak na przyrodnika. Rok po studiach rzucił aptekę (to znaczy apteka została na swoim miejscu, ale on przestał do niej przychodzić) i zajął się malowaniem. Miał już wtedy prawie 30 lat.
Musiał być zdolny, bo od razu te jego obrazy na coś wyglądały. I choć styl, w jakim tworzył, nazwano „Biedermeier”, to nie znaczy, że to była bieda z nędzą. Biedermeier to był styl mieszczański, taki, wiecie, trochę „ą, ę” albo „ę, ą”. Właściwie to nawet trudno go w malarstwie rozpoznać, częściej występował w umeblowaniu. Takie tam rzeczy, w miarę zdobione, raczej jasne, robione z myślą o tym, żeby były użyteczne. Bo takie szafy barokowe na przykład bywały tak ciężkie i tak zdobione, że człowiek się spocił, zanim otworzył – o ile znalazł miejsce, gdzie się je otwiera.
Ale dobrze, zejdźmy z szaf, wróćmy do obrazów. Otóż obrazy Biedermeieru były uważane za niespecjalnie ambitne. Takie tam pacykowanie mieszczan dla mieszczan. Ale Spitzweg wyrastał ponad tę przeciętność. Miał znakomity zmysł obserwacji i – co jeszcze ważniejsze – poczucie humoru. Szybko to zauważono, dlatego w 1845 roku zaczął współpracować z satyrycznym pismem „Fliegende Blätter”. Rysował na potrzeby pisma wiele zabawnych rysunków. Obrazy też malował zabawne. Ten, który tu widzicie, to jeden z najbardziej znanych. Co? Mówicie, że nie znaliście? Ale teraz już znacie. Gdyby obraz nie był znany, to byście go w ogóle nie poznali. Kiedyś przecież trzeba zacząć znać. Nazywa się „Biedny poeta”. Widać tu faceta, o którym powiedzieliby ludzie, że „sobie nie radzi”. Leży na materacu w szlafroku i szlafmycy (tak się nazywała czapka do spania) i szuka natchnienia. Jest gotowy do zapisania słów, jakie mu się w głowie pojawią. W ręce kartki, w zębach pióro (jeszcze się wtedy gęsim pisało), na nosie okulary. Tym razem olśnienie nie zaskoczy go jak się to już nieraz zdarzało. Musiał wtedy zapisywać gdzie popadło i czym popadło. Ściany są tego świadectwem.
Widać, że ten człowiek nie bardzo dba o sprawy tego świata. Podarty parasol suszy pod sufitem, gazety walają się byle gdzie, wystają nawet z pieca. Jeden but oparty o piec, zdjęty za pomocą leżącego obok przyrządu. Kapelusz wisi na rurze od pieca. Malarz zadbał nawet o drobny szczegół – źdźbło trawy, leżące na podłodze. Ale widzimy też, co dla poety jest najważniejsze – książki. Nimi się otacza. Sądząc po stojącej obok świecy, wieczory poświęca na czytanie.
Choć ten obraz jest żartobliwy, to jednak artyści w XIX wieku nieraz biedowali naprawdę. Również najwybitniejsi poeci, jak np. nasz Norwid. I z tego płynie taka nauka, że człowiek nie potrzebuje wspaniałych warunków, żeby tworzyć rzeczy wspaniałe. Jeśli ktoś z Was nie ma własnego biurka, niech nie marudzi, tylko zapisuje – choćby patykiem na ziemi (na ścianach nie radzę). Albo niech maluje. Zawsze się da. A kto wylosuje nagrodę fałszerza, dostanie przybornik z materiałami malarskimi. Czego wszystkim Wam życzę, choć to niemożliwe.
Znajdź 10 szczegółów