Yakobo wstał przed wschodem słońca. Wraz z nim sześcioletnia Klodeta i o dwa lata starszy Petero. Jak co dnia wyruszyli po wodę.
Źródło leży na zboczu wzgórza. W dół schodzi się całkiem łatwo. Z powrotem pojemniki zaczynają ciążyć. Każdy dźwiga po litrze, dwa wody. Im dziecko starsze, tym niesione na głowach pojemniki są większe i cięższe. Dopiero po tym porannym ceremoniale mogą iść do szkoły. Nieraz zanim zaczną lekcje, mają już w nogach kilkanaście kilometrów i… pusty brzuch.
Marzenia o zeszycie
Rwandyjskie maluchy marzą, by kiedyś zasiąść w szkolnej ławce. Dosłownie i w przenośni. Dzieci muszą pracować. Wielu rodzin nie stać na to, by kupić im tabliczkę do pisania i kawałek kredy, nie mówiąc już o zwykłym zeszycie. Obowiązkowe mundurki i nawet najskromniejsze buty dla wielu są wciąż nieosiągalne. A bez tego droga do szkoły jest zamknięta. Władze wydały taki nakaz, nie pomagają jednak w jego realizacji. Bez pomocy misjonarzy tysiące dzieci nigdy nie mogłoby zacząć się uczyć. Do czwartej klasy podstawówki dzieci piszą kredą na tabliczkach. Dopiero potem mają szansę na pierwszy zeszyt i ołówek. Wielu, kończąc liceum, nie przeczytało żadnej książki. Nie wiedzą, co to kolorowe bajki. Do klasy zagląda zaciekawiona koza. Szkoła nie ma drzwi ani okien. Chwiejące się ławki stoją na cementowej podłodze. Jest tak zniszczona, że widać przez nią ziemię. Na ścianach ręcznie namalowane przez nauczycieli mapy. Poprzyklejane kartki z zeszytu z alfabetem. Dzieci z zainteresowaniem przyglądają się przyniesionym przeze mnie kolorowym flamastrom. Nigdy wcześniej ich nie widziały. Szczytem ich marzeń jest zwykły ołówek. Klodeta ten skarb chowa w kołnierzyku sukienki. Jest pewna, że stamtąd nikt jej go nie zabierze.
Wołanie zardzewiałego garnka
Jedna z dziewcząt uderza kijem w zardzewiały garnek. To dzwonek. Jak zawsze w południe zwołuje na posiłek. Dla większości dzieci miska owsianki agakomy jest pierwszą rzeczą, którą dziś jedzą. Dla wielu ostatnią. Nie w każdej szkole jest punkt dożywiania. To, czy powstanie, zależy od dobrego serca dobroczyńców, którzy wspomagają pracę misjonarzy. Maluchy ustawiają się w kolejce. Każdy dostaje swój przydział, który ze smakiem wylizuje. Próbuję. Jest bardzo słodka. To zastrzyk energii. Uczniowie sami zmywają miseczki. Zdarzało się, że misjonarze na własnych rękach przynosili do szkoły wycieńczone dzieci. Głód jest nieodłącznym towarzyszem Afrykańczyka. Jedzą głównie ziemniaki i fasolę. Mięso jest tylko od wielkiego święta, raz do roku. Wiele z tych dzieci jeszcze go nie jadło.
Dzieci z obowiązkami dorosłych
Maluchy chwytają mnie za ręce. Chcą być jak najbliżej i jak nakręcone coś opowiadają. Tyle że ja nic z tego nie rozumiem. Dociera do mnie prawdziwość słów o. Ryszarda Kusego, proboszcza prowadzonej przez księży marianów parafii w Nyakinama. „Musisz ich pokochać i poznać ich język”. Ja w języku kinyarwanda nauczyłam się na razie: iki n’iki, czyli „co to jest?”. Niby niewiele, ale to doskonały początek wielu gier i zabaw. Z daleka przyglądają się nam dzieci, dla których szkoła wciąż pozostaje nieosiągalnym marzeniem. Poobrywane koszuliny, spodenki w strzępach i umorusane buzie. Maluchy dźwigają na plecach swe młodsze rodzeństwo. Wśród nich kilkunastoletnia Marie. Dla swego ośmiorga rodzeństwa jest wszystkim. Obydwoje rodzicie zmarli na AIDS. Ona, zamiast się uczyć, prowadzi dom, pracuje. Jeszcze kilka lat temu problemem były głównie dzieci, które straciły najbliższych w czasie tragedii ludobójstwa w 1994 r. Teraz „dzieci wojny” dorastają i usamodzielniają się. Problemem jest AIDS, gruźlica i malaria. Tylko na terenie parafii w Nyakinama jest prawie półtora tysiąca sierot, a jest to jedna z mniejszych parafii. Rwanda jest krajem o jednym z najwyższych na świecie wskaźników gospodarstw domowych prowadzonych przez dzieci (ok. 50 tys.). Żyje w nich ponad 100 tys. dzieci.
Kominiarz i rak nieborak
Zaczynamy się bawić. „Idzie kominiarz po drabinie” i „Rak nieborak” robią furorę. Nie potrafię ich przetłumaczyć na zrozumiały dla dzieci język. Ale przy pomocy rąk przełamuję wszelkie lody. W zabawie nie można nikogo pominąć. Niełatwo to przychodzi, bo co odważniejsze maluchy przepychają się łokciami, na całe gardło wołając: teraz ja! Dzięki niespełna 3-letniemu chłopcu odkrywam, że do rana możemy „przybijać piątkę.” Uderza moją dłoń i odskakuje zadowolony. Kiedy udaję, że nie patrzę, sam zaczepia. Zabawa w bananowym gaju jest dowodem na to, że nawet nie mając nic, można być szczęśliwym.
Trzymając w dłoniach kawałki trzciny cukrowej, która zastępuje tu słodycze, dzieci opowiadają o swych marzeniach. Cornelius marzy o prawdziwej piłce. Ta z liści bananowych szybko się rozpada. Yvonne chciałaby prawdziwy zeszyt. Yakobo pragnie, by także jego rodzeństwo mogło chodzić do szkoły. A ja marzę, by im w tym pomóc…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.