Była noc z 7 na 8 stycznia 1569 roku. W niedużej komnacie warszawskiego zamku odbywała się niesamowita ceremonia. Na środku, ubrany w szatę pokrytą dziwacznymi znakami, stał brodaty mężczyzna. Mamrotał coś pod nosem, wyczyniając rękami niezrozumiałe gesty nad kadzielnicą, z której wydobywał się biały dym.
W głębi pokoju siedział król Zygmunt August. Głowę zwrócił w kierunku falującej w półmroku kotary. Jego palce kurczowo wpiły się w oparcia obszernego fotela. W pewnym momencie zrobił takie oczy, jakby zobaczył ducha. Bo też polski władca był przekonany, że to, co widzi, to prawdziwy duch jego żony, Barbary Radziwiłłówny.
Co stało się w tej tajemniczej komnacie potem, dokładnie nie wiadomo. Jedni mówią, że król złamał bezwzględny zakaz ruszania się z miejsca i rzucił się ku zjawie, a ta rozpłynęła się w powietrzu. Inni twierdzili, że to nie była żadna postać, tylko odbicie w magicznym lustrze.
A jak było naprawdę? No właśnie, tu trzeba przyjrzeć się czarnoksiężnikowi, który podjął się sprowadzenia z zaświatów zmarłej królowej. Człowiekiem tym był pan Twardowski. Tak, ten sam, którego legenda umieściła na Księżycu. Historyk Roman Bugaj dowodzi, że człowiek ten naprawdę był Niemcem i nazywał się Lorentz Dhur. Przerobione na łacinę nazwisko brzmiało Durus, a to znaczy twardy. Stąd prawdopodobnie wziął się polski Twardowski. Był astrologiem i alchemikiem, jakich pełno kręciło się ongiś po dworach królewskich. Na dwór światłego Zygmunta Augusta może by nie trafił, gdyby nie rozpacz, w jakiej władca pogrążył się po śmierci ukochanej żony Barbary. Od tamtego dnia ostatni z Jagiellonów zaczął się ubierać na czarno i nic go już nie cieszyło. Ożywił się dopiero, gdy dworzanie Jerzy i Mikołaj Mniszchowie powiedzieli mu o człowieku, który mógłby przywołać „stamtąd” duszę ukochanej. Tak Dhur-Twardowski trafił przed oblicze króla. – Mogę to uczynić, jeśli wasza wysokość obieca, że nie będzie próbował dotknąć zjawy – oznajmił z tajemniczą miną. Potem zażądał stosownej komnaty i kilku dni czasu. Czas i miejsce były potrzebne do przygotowania maskarady. W roli zmarłej wystąpiła bardzo do niej podobna Barbara Giżanka. Odpowiednio ubrana, w świetle kilku zaledwie świec i w zadymionym pokoju mogła wyglądać jak nieboszczka Radziwiłłówna.
Po co ta kpina z cierpiącego króla? Być może Mniszchowie chcieli za wszelką cenę wyciągnąć Zygmunta Augusta z depresji, więc zwrócili się do człowieka, którego magiczne sztuki zaczynały być głośne w kraju. Sam Twardowski zaś mógł liczyć na hojną nagrodę. Podobno po tym „seansie” sprawa się wydała, ale jakoś Twardowski nie stracił głowy, ani nawet królewskiej łaski. Jeszcze bardziej w łaski króla wkradła się Barbara Giżanka, zapewne z powodu podobieństwa do Radziwiłłówny. W każdym razie pozostała u boku władcy aż do jego śmierci.
Kiedy nieszczęśliwy król zmarł, Twardowski poczuł się zagrożony, bo podobno „za dużo wiedział”. Zabrał więc kosztowności i swoje magiczne lustro, i pognał na koniu do znajomego szlachcica. Zatrzymał się w karczmie „Rzym” w położonej na północny wschód od Warszawy wsi Mystki. Tam prawdopodobnie dopadli go ludzie Mniszchów. Wywiązała się szamotanina, ale napadnięty był bez szans. Napastnicy wywlekli martwe ciało na zewnątrz i słuch po Twardowskim zaginął. Pozostała za to legenda o czarnoksiężniku porwanym przez diabły w szlacheckich kontuszach.