Hau, Przyjaciele!
Takiej dziwnej niedzieli jeszcze nie przeżyłem. Owszem, ranek zaczął się świątecznie, w wolnym tempie. Pani przyniosła z kościoła świecę Caritasu i białe opłatki. Zupełnie nie zaciekawił mnie ich zapach, chociaż dla ludzi są one chyba bardzo ważne. A potem przyszła Babcia z wypchaną reklamówką. Zamiast rozsiąść się przy stole i wziąć Tobiego na kolana, nałożyła fartuch i zaczęła się praca w kuchni. Tak skomlałem, że pozwolono mi siąść na parapecie i doglądać lepienia uszek. Pan bez końca wałkował ciasto, Paulina wycinała kółka, Kuba nakładał farsz, Babcia zgrabnie lepiła uszka. Pani nieustannie zmywała naczynia. Z godziny na godzinę robiło się weselej, bo zaczęło się podkradanie ugotowanych pierożków, liczenie i układanie ich na tacach. A gdy rodzina przeszła do pieczenia mięs, to o mało się nie rozpłynąłem z zachwytu. Zupełnie zrezygnowałem z wychodzenia na dwór, bo przecież przygotowanie świąt wymaga nadzoru. Cześć. Tobi.