Hau, Przyjaciele!
Wakacje w listopadzie. Moja rodzina dalej siedzi w domu. Tylko atmosfera jest już zupełnie inna. Rano zebranie ministrantów i marianek. Nie wzięli mnie ze sobą i czułem się bardzo pokrzywdzony. Podobno wszędzie wnoszę błoto na łapach. Potem Pani tradycyjnie pokrzykiwała na wszystkich, by uczciwie wzięli się do prac domowych. Paulina upiekła pachnące ciasto, ale zostawiła naczynia, sprzęty, jakieś okruchy. Kuba miał coś robić w piwnicy, lecz utknął w swoim warsztacie. Pan z ojcem Jadzi całe godziny spędzili przy samochodzie, gdzie niczego nie naprawiali, tylko miło rozmawiali. Czas mijał, zacząłem być głodny, a tu Pani siedzi przy stole i czyta gazetę. Tylko palcami nerwowo bębni po blacie i czuję, że jest bardzo zła. Nadciągnęli domownicy i zaglądali zdumieni do pełnej niezmytych naczyń kuchni. Nie napiszę, co było potem, ale słyszałem krzyki, nawet płacz, trzask mytych w pośpiechu talerzy. Z mojego ukrycia wyszedłem dopiero wtedy, gdy poczułem miły zapach smażonego mięsa. Burza zażegnana, rodzina uśmiechnięta, a wtedy mogę być wśród nich. Cześć. Tobi.