Hau, Przyjaciele!
Obudziły mnie kroki. Stop! Nie wolno szczekać, nie ja tu rządzę. Warcząc pod nosem, wymknąłem się z pokoju i od razu wpadłem na księdza Mikołaja. Właśnie otwierał szeroko drzwi, by słońce nagrzało wnętrze chaty. Ruszyłem w obchód po polanie, oszołomiony rześkim powietrzem. Rodzina też szybko wstała i po godzinie maszerowaliśmy na Rachowiec. Oni równym tempem, a ja biegałem jak szalony, robiąc chyba dwa razy dłuższą trasę. Tylko przez wieś Kuba musiał prowadzić mie na smyczy. Nie ma tam bowiem chodników, a za kazdym płotem jakiś kundel przedstawiał się głośnym jazgotem. Za słonymi źródłami zaczęła się swobodna wpinaczka. Wciąż skręcałem na boki, potem zziajany doganiałem rodzinę. Za kolejnym lasem ujrzeliśmy na polanie stado...owiec! Jakiś pierwotny instynkt kazał mi je natychmiast zaganiać. Pasterze śmiali się, tym bardziej, że nagle wyrósł przede mną potężny owczarek podhalański! Położyłam sie przed nim na plecy, by przeprosić za beczelne zachowanie. Usłyszałem kolejną salwę śmiechu... Potem już było blisko do szczytu. Wszyscy zachwycali się widokami. Hm, moim zdaniem zapachy były o wiele ciekawsze. Cześć. Tobi.