Co za dzień! Moja rodzina wcześnie wstała. Po kościele nawet się nie przebrali, tylko Kuba pobiegał ze mną wokół domu i już Pan kazał mi pilnować mieszkania. Sam gdzieś pojechali, upychając do samochodu donice z kwiatami. Usiadłem na parapecie i nadziwić się nie mogłem, że tyle ludzi wędruje dzisiaj naszą spokojną na ogół ulicą na cmentarz. Już nie szczekałem, bo się przyzwyczaiłem. Rodzina wróciła na obiad. Ale nie zaczęło się żadne świąteczne lenistwo. Kuba przegonił mnie po miedzach i znowu pojechali! Dopóki się nie ściemniło, obserwowałem uważnie ulicę, by sprawdzić, ile psów idzie na cmentarz. I co? Ani jeden! Poszedłem się zdrzemnąć do mojej budki, by śnić o ściganiu kotów, a tu już wróciłi. Zmarznięci, przewiani, rozgadani, głodni. Po kolacji Pan gwizdnął na mnie. Ruszyliśmy w kierunku cmentarza. Po kilknunastu krokach aż przysiadłem z wrażenia! Podniosłem łeb i zacząłem węszyć! Coś się pali! Chciałem uciekać, a może ratować, wpadłem w panikę, ale Pan był spokojny, zapiął mnie na smycz i pokazał płonący zniczami cmentarz. Widzieliście kiedyś tyle światełek? Cześć. Tobi.