Nie ma tu mundurków, a nie widać „pępków na wierzchu”. Nie ma krzyży na ścianach, a modlą się. Zamiast teorii o tolerancji, jest akceptacja. Bo jest przyjaźń.
Warszawska Wola, wrzesień 2009. Stare domy pamiętają jeszcze przedwojnie. Niby wszyscy się tu znają, bo mieszkają od lat. Wiedzą, gdzie przystanek tramwajowy, gdzie pizzeria i gdzie spożywczak. – A gdzie jest szkoła Lauder-Morasha? Gdzie jest żydowska podstawówka i gimnazjum? Kilku przechodniów ze zdziwieniem otwiera oczy: – Tu, w Warszawie? Szkoła żydowska? Obok nas? A owszem. Tuż między blokami, między przychodnią a zielonym skwerkiem. Budynek jest stary, kilkupiętrowy. Tu jest rok 5769 rok, a wrzesień to „elul”. Szare mury, szare szerokie schody. Ale piętro wybucha kolorami i dziecięcym śmiechem. Trwa przerwa. Mnóstwo zdjęć, prace dzieci. Jakoś tak od razu ciepło i przyjaźnie. Może wielki hipopotam namalowany plakatówkami tak działa? Przy hipciu napis: „Zachwycony jej powabem, hipopotam błagał żabę”. Słoń, i lew, i jeszcze kilka zwierzaków, które wyszły z poezji Brzechwy wprost na szkolny korytarz, też świetnie się tu czują. Zupełnie jak ich mali twórcy. Dzwonek. Rozbawione (nie mylić z „rozwrzeszczane”!) dzieci znikają w salach. – Idziemy do klasy gimnazjalnej, na historię – objaśnia uśmiechnięta pani Ela Siesicka, szkolny psycholog. – Wszyscy już czekają.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.