Statek zawinął do amerykańskiego portu w Kartagenie. Na ląd zaczęli chwiejnym krokiem schodzić czarnoskórzy niewolnicy. Przedstawiali żałosny widok. Od chwili, gdy schwytano ich w Afryce, przeszli istną katorgę. Co piąty zmarł w drodze. Tych, którzy przetrwali, czekała mordercza praca w kopalniach albo na plantacjach. Powiązani jak bydło, wychudzeni i przerażeni wpatrywali się spłoszonym wzrokiem w ten nowy świat, do którego dotarli. Znikąd pomocy, nigdzie choćby gestu życzliwości. Nagle w tej otchłani udręki pojawił się promień nadziei. Jakiś człowiek czekał na nich w porcie nie z batem, ale z chlebem i wodą. Jedli chciwie, ale widać było, że ważniejsze niż pokarm było okazane im serce. Kiedy usiedli wreszcie na ziemi, tamten zaczął oglądać ich rany i leczyć je. Codziennie było tak samo. Kiedy tylko do portu zbliżał się statek z niewolnikami, czekał na nich Piotr Klawer, jezuita. Nie mógł zapobiec handlowi niewolnikami, postanowił więc zostać niewolnikiem niewolników. Biegał po mieście i żebrał o chleb dla swoich podopiecznych, bronił niewolników przed okrucieństwem ich panów, a kiedy mógł, opowiadał Murzynom, że jest ktoś, kto naprawdę ich kocha i kto dla nich cierpiał jeszcze bardziej. Wiele lat później czarnoskóry poeta napisze o nim, że ăwszedł białym sercem w czarną nędzę. Pewnie dlatego wielu Murzynów przyjęło chrzest z ręki tego, który, na ile mógł, starał się zdjąć ich z krzyża zgotowanego im przez rzekomych chrzećcijan. Piotr Klawer ochrzcił ponad 300 tysięcy niewolników