NIC NIE ZASZŁO! – krzyczę do Dziadka, gdy John opuszcza nasz dom.
-Ile ty masz lat dziewczyno?! – on jest irytujący.
-Piętnaście i umiem się o siebie zatroszczyć!
-Spoufalając się z siedemnastoletnim kolegą?!
-Dziadku!JA GO nawet nie pocałowałam! – mówię zdenerwowana podkreślając moją i Jego i osobę.
-A to co widziałem, to może mi się przywidziało?
-Wiesz co? Mam dość! Bez łaski, nie wierzysz mi to nie, arrivederci! – wychodzę z kuchni trzaskając ostentacyjnie drzwiami.
Jak tak sobie siedziałam przed kilkoma minutami wtulona w Johna, to wszedł Dziadek i stanął jak wryty. Ależ on ma kosmate myśli! To już nawet sobie nie mogę posiedzieć u przyjaciela na kolanach?! Jakoś mój Dziadek nie kwapi się do tulenie mnie, mam go dość. Normalnie od jakiś 3 tygodni jest strasznie wkurzający! Drażliwy jak Tata przez pierwsze dni po śmierci Najukochańszej Mamy.Wygląda to tak, jakby się zamienili rolami. Dziadek na początku był super kochającym dziadziem, a Tata przewrażliwionym introwertykiem, a potem się zamienili. To mnie wkurza. Chociaż chyba lepiej, że mam lepszy kontakt z Tatą niż z Dziadkiem, w końcu to są zupełnie inne relacje. Odkąd mieszkam z dwoma facetami pod jednym dachem widzę jak mój Tata i Dziadek są różni. Tatuś to taki pedant, a może po prostu Najukochańsza Mama go wytresowała, hehe. Nie no przecież żartuję. Chodziło mi o to, że Mamusia nauczyła go odkładać talerze do zmywarki, bądź umyć po sobie czy dawać brudne rzeczy do kosza na pranie. Ale pewnie się mylę, bo patrząc na pedantyczny porządek Taty w jego gabinecie, chyba jest z reguły strasznie porządnicki. W przeciwieństwie do Dziadka. On to zje i odchodzi od stołu zostawiając wszystko na nim. Przyzwyczaiłam się do„schludnego" życia z rodzicami dbającymi o porządek, nie pozwalającymi by był brudny blat dłużej niż 5 minut. No chyba, że robiłyśmy z Najukochańszą Mamą ciasto, ale to co innego.
Wracając do tematu, zaczynam coraz bardziej nie lubić Dziadka. Tak jak nie lubię rodziców Taty. Oni nie lubili i pewnie wciąż nie lubią mojej rodzicielki, a Dziadek mojego, ee… nie chłopaka, może… przyjaciela? Tyle, że ja tego przyjaciela kocham, a „ukochany" brzmi strasznie romansowo. Na dodatek Dziadek uwielbia Dericka, bo oczywiście nigdy nie widział jak on się do mnie dowalał! W ogóle jak się zastanowić nad ostatnim miesiącem, to moje życie wygląda jak jeden wielki beznadziejny dramat. Nie macie pojęcia jak mnie to wkurza. Czuję się jak jakaś dziwnie osłabiona. Jakbym nie mogła unieść ciężaru życia. To wszystko jest dziwne.
Po kłótni z Dziadkiem nakładam ciepły golf, płaszcz i wychodzę na dwór. Nie pada, ale wieje wiatr. Jest piątkowe popołudnie, Tata siedzi w biurze rozgryzając sprawę jakiegoś zawiłego spadku, który jest bardziej podobny do powieści. Tak przynajmniej opowiadał wczoraj przy kolacji.
Patrząc na domki, chodniki, ulice i wszystko inne dookoła, przypomina mi się Milicenta.Tak właśnie, pełne imię Mili do Milicenta. Teraz tak o niej myślę. Zawiodłam się na niej na całej linii. Jak można ukrywać przed własną przyjaciółką, którą się zna od maleńkości tak ważną rzecz, że wyprowadza
się do Sligo! To przecież na drugim końcu Irlandii, nad Oceanem Atlantyckim. Przecież to ponad 250 kilometrów ode mnie.
Chodzę, wspominam i robi mi się coraz smutniej. Glorie w USA, Milicenta w Sligo, Lora w niebie razem z Najukochańszą Mamą. Czuję się strasznie, jakby z całego ciała wypłynęła cała energia. Ze zdenerwowania biję jedną rękę drugą, by pobudzić krążenie. Wszystko jest beznadziejne!
-Ałć!– słyszę i czuję jak lecę do tyłu na plecy. Ląduję na trawie koło chodnika. Siadam rozmasowując zbolałe ramię. Naprzeciwko mnie siedzi Heter z rozrzuconymi dwoma dużymi, plastikowymi torbami.
-Heter?– patrzę na zdziwiona.
-O! Cześć Melanie, przepraszam, że na ciebie wpadłam, zapatrzyłam się w ziemię.
-Nic się nie stało, to ja przepraszam, zamyśliłam się i patrzałam w niebo.
Heter na mnie patrzy a po chwili śmieje się.
-Z czego się śmiejesz? – pytam z uśmiechem. Ma bardzo ładny zaraźliwy śmiech.
-Zobacz, jakie my jesteśmy różne! Ja jestem bardziej przywiązana do tych spraw ziemskich, tu na dole, a ty do tych na górze!
-Skąd to wywnioskowałaś?
-Sama powiedziałaś, że zapatrzyłaś się w niebo.
Uśmiecham się do nie i wstaję. Podaję jej rękę i pomagam zbierać rozrzucone zakupy.
-Może się przejdziemy, tylko zaniosę rzeczy do domu – proponuje, a ja skinam głową z uśmiechem.
Nie myślałam nigdy, że będę umiała tak swobodnie i jakoś, po prostu… normalnie,mogła rozmawiać z Heter! A teraz chodzimy sobie po naszym osiedlu i mile gawędzimy. O szkole, ciuchach, kosmetykach i chłopakach. Niestety temat schodzi na Dericka
-Jak ty możesz z nim wytrzymać? – pyta Heter wręcz z oburzeniem na twarzy.
–Przecież on cię po prostu wykorzystuje!
-Nie wiem, Heter. Ja żyję z dnia na dzień. Nie obchodzi mnie już nic. Nie mam na nic siły. Czuję się jak flap!
Podnoszę głowę i widzę ciocię Clarę z Judy Tewres.
-O! Melanie! – woła Judy i przyspiesza kroku by do mnie podejść.
-Dzień dobry.
-Co słychać? – pyta z troską. Jak zwykle jest ekscentrycznie ubrana. Ma 35 lat(chodziła z Najukochańszą mamą do szkoły), ale wygląda na 20. Ubrana jest w ciemnofioletowe rurki, czerwoną, obcisłą tunikę na ramiączkach z dużym dekoltem, zielony pasek z dużą złotą klamrą, złote kolczyki – kółka, czerwone buty na wysokim obcasie i do tego czarną, wielką torebkę. Chwyta mnie za ramiona i całuje w oba policzki. Zapomniałam wspomnieć, że ma czarne, kręcone włosy, bardzo jasnoniebieskie oczy podkreślone czarną kredką i zielonym cieniem, a kości policzkowe uwypuklone różem natomiast na ustach ma czerwony błyszczyk.
-Wszystko dobrze – odpowiadam. – A u pani?
-Melanie! – ostrzega grożąc mi palcem a ja się uśmiecham. Ona nienawidzi jak do niej tak mówię. Jest dla mnie trochę jak starsza siostra. Super przyjaciółka Najukochańszej Mamy. Co nie zmienia faktu, że jest dość dziwną sąsiadką.
-Dzień dobry ciociu – mówię i ściskam mamę Johna.
-Dzień dobry.
-To jest… - wskazuję na Heter i chcę ją przedstawić jednak ciocia Clara mi przerywa.
-Znamy się z Heter – uśmiecha się promiennie i ściska dziewczynę, a ja patrzę na nią z mieszaniną złości i zaskoczenia. Czyli musiała być u niego w domu. A niech to szlag! – My już pójdziemy – oznajmia i oddala się wraz z Judy.
Obracam się za nimi i słyszę strzępek rozmowy:
-No więc John jutro jedzie do Rosslare. Ma wyjechać o 7 rano.
-Na ile?
-Problem w tym, że nie wiem. Muszę znaleźć jego paszport.
Reszty nie słyszę.
-Muszę już iść! – rzucam i biegnę do domu.
~~>><<~~
Nie mam pojęcia co ja robię. Właśnie zapinam torbę z moimi ubraniami. W bocznej kieszeni spoczywa paszport i pieniądze. W kieszeni moi czarnych rurek-biodrówek mam moją komórkę. Niebieska bluzka z długim rękawkiem przylega do mojego i przykryta jest swetrem z grubym futerkiem w środku.
Zarzucam torbę na ramię. Jest 6:30. Jeśli chcę zdążyć muszę przyspieszyć.
Nie macie zapewne pojęcia co ja najlepszego wyprawiam. Otóż wczoraj wieczorem wszystko przemyślałam i postanowiłam, że dziś pojawię się poddomem Johna. Nie wiem co zrobię, o co zapytam i w ogóle. Ale jeśli mi powie: „To cześć, muszę jechać." – to po prostu wrócę do domu. Kartkę dla Taty
zostawiam w najmniej widocznym miejscu, czyli pod moją poduszką, żeby jakbym musiała wrócić to szybko ją schować zanim on ją zobaczy. Dziś jest sobota, więc Tata wstanie zapewne około 9 – 10. Jakby coś nie wyszło zdążę wrócić do domu i nikt nic nie zauważy.
Ostrożnie zamykam za sobą drzwi wyjściowe, żeby Dziadek się nie obudził i biegnę ile sił w nogach. Uff. Nie jestem najlepszą biegaczką. Zatrzymuję się i biorę kilka głębokich wdechów.
Dobra, już jest OK. Idę dalej.
A więc stoję z tyłu domu. To znaczy od strony podjazdu, bo drzwi wejściowe są z drugiej strony. Rand Rover Johna lśni w porannym słońcu. Pewnie go wczoraj wieczorem mył. Opieram się o drzewo z boku i czekam na cud. Co mi odbiło? Przecież nie mogę z nim pojechać. Nawet gdyby mi to zaproponował, to
przecież on jedzie za granicę. I nie wiadomo kiedy wraca! Oh, masakra. To jak bostońskie picie herbaty. Nie wiem czemu akurat z tym mi się skojarzyło. Tak jakoś.
Z rozmyślań wyrywa mi trzask drzwi. Zza domu wyłania się wysoka sylwetka mojego…,ee… tzn. nie mojego, oh, po prostu Johna. Grzebie w jakiejś foliowej torbie, a po chwili z kieszeni wyciąga kluczyki. Unosi głowę i ręka zastyga mu w powietrzu na mój widok. Powoli uśmiecha się. W końcu otwiera samochód kładzie siatkę na tylnym siedzeniu i podchodzi do mnie.
-Czeeść – mówi, przeciągając samogłoskę.
-Hej – odpowiadam cicho z wzrokiem wbitym w moje czarne adidasy.
-Co tam u dziadka?
Parskam i patrzę na niego. W jego cudowne, błękitne, aksamitne… STOP! Stanowcze STOP! Żadnych fantazji o jego pięknych, błękitnych, cudnych… AA!!! Matko! Po prostu oczach! „Zamknij się mózgu" – nakazuję sobie w myślach i ponownie podnoszę na niego wzrok tym razem z wielką pewnością siebie.
-Dobrze, chociaż wyobrażał sobie, Bóg wie co!
-Starsi ludzie tak mają.
-Owszem.
Cisza. Jejku! Niech on coś powie, ja zaraz strzelę jakąś głupotę!
-Co tu robisz o siódmej rano? – pyta z cwaniackim uśmiechem i błyskiem w oku.
-Ee..
-Z torbą podróżną? – kontynuuje i obraca mnie w kółko. – Z ciepłą bluzą, wygodnymi butami, jakbyś się gdzieś wybierała? – przestaje mną kręcić i trzyma moje ramiona przed sobą. Aż kręci mi się w głowie. Co ja jakaś „ciuciubabka" jestem czy jak?
-No więc… ja… wczoraj… usłyszałam od twojej mamy, że wyjeżdżasz, no i… że nie wiadomo kiedy wracasz, więc… e… przyszłam się pożegnać.
-Wracam w poniedziałek wieczorem.
-Aha. To ja już pójdę – spuszczam wzrok i obracam się jednak on ponownie odwraca mnie do siebie.
Spuszcza ręce wzdłuż ciała i odchodzi w stronę auta. Kieruje się do drzwi od strony przedniego siedzenia dla pasażera i otwiera je. Prawą rękę kładzie na dachu samochodu, a drugą przytrzymuje drzwi.
-Wsiadaj– mówi.
Ja się przesłyszałam? Patrzę na niego z wytrzeszczonymi oczami.
-No wsiadaj – powtarza i uśmiecha się serdecznie.
Każde słowo więźnie mi w gardle. Przełykam ślinę i idę powoli. Kiedy jestem już koło niego patrzę na niego uważnie. Skina głową, bierze moją torbę i wrzuca do bagażnika.
-Mam zabrać ze sobą tylko twoją torbę? – pyta rozbawiony, ponieważ ja cały czas stoję koło auta.
Przygryzam wargę i powoli nurkuję w środku. Zamykam drzwi. John włącza radio. [ http://pl.youtube.com/watch?v=LlLPLO90fSk ] Rozbrzmiewają pierwsze takty jakiejś nieznanej mi lecz pięknej, kojącej melodii. To flet poprzeczny. Skomplikowane triole grające przez jakiegoś mistrza. Nagle dołączają się klarnety, następnie skrzypce.
Przymykam oczy i wsłuchuję się w nią całą swoją duszą. Przypominają mi się wszystkie chwile. Te dobre jak i złe. Najukochańsza Mama, szpital, dziadkowie, urwisko,John, Tata, ciocia, Heter, Judy, Derick… Dołącza się cała orkiestra, a dźwięki rozbrzmiewają w całym samochodzie. Po moich policzkach ciekną łzy chłodzące wypieki na policzkach. Całą siłą woli powstrzymuję się, żeby nie zacząć głośno szlochać. Czuję ciepło i lekki nacisk na moim prawym kolanie. John gładzi je przez chwilę. Potem dotyka mojego policzka i ociera moje łzy. Głaszcze po włosach przy dźwiękach melodii zasypiam, a w głowie pojawiają się miliony obrazów i scenerii, którym mogłabym przypisać akurat ten utwór. Pogrążam się w marzeniach.
~~>><<~~
Kiedy otwieram oczy auto stoi w miejscu. Patrzę w bok, na miejsce kierowcy, jednak Johna tam nie ma. Wyglądam przez okno i widzę szyld stacji benzynowej. Otwieram drzwi, wysiadam i robię dwa szybkie kroki. Potykam się lekko o wystającą kostkę chodnikową jednak utrzymuję się na nogach i robię kolejne kroki. Nagle obraz przechyla mi się przed oczami jakbym pochylała głowę. Czyżbym zaczęła się kręcić? Wszystko wiruję i…
~~>><<~~
Otwieram oczy i wszystko jest białe jak najczystsze chmury na niebie. Gdzie jestem? Próbuję się podnieść. Ponownie rozchylam powieki i widzę korytarz. Uwijających się ludzi, jednak zza szyby. Patrzę na swoje ciało. Widzę tylko swoje ręce, ponieważ reszta przykryta jest białym prześcieradłem. Rozglądam się i w końcu odnajduję drzwi.
Niespodziewanie ktoś je otwiera i wchodzi do sali. To… John! Unosi głowę i widzi mnie. Usta przybierają mu kształt literki O. Zaczynają mu drgać, a następnie przekształcają się w szeroki uśmiech. Podbiega do mnie i mocno ściska.
-Panie doktorze! – woła. – Panie doktorze!
Do pomieszczenia wbiega jakiś mężczyzna w jasnoniebieskim fartuchu ze stetoskopem na szyi, zapewne to lekarz.
-Proszę się odsunąć – zwraca się do Johna lekko go ode mnie odpychając. Podążam za jego wzrokiem i widzę jakąś aparaturę i rurki doprowadzane do mojego ciała. Naciska jakiś guzik stojący na stoliczku obok i do sali wchodzi pielęgniarka.
-Tak? – pyta.
-Są już wyniki?
-Pójdę zobaczyć – mówi i szybko wychodzi.
Po chwili wraca dzierżąc w ręku jakieś papiery.
-Proszę – podaje je lekarzowi i odsuwa się w kąt.
-To nic poważnego panie Libertez. Melanie ma po prostu wysoką anemię. Przy takim schorzeniu zawroty głowy i jej odcień skóry, także mdłości i osłabienie to normalne. Niech się pan nie martwi. Przepiszę jej odpowiednie tabletki i najwyżej za 3 miesiące będzie znów zdrowa jak ryba.
-Dziękuję panu – mówi John.
-Ależ nie ma za co! – rzuca wesoło doktor i uśmiecha się do mnie. Ściska mi lekko dłoń. – Melanie jeszcze dzisiaj stąd wyjdziesz. Wszystkie zalecenia dostaniesz przy recepcji.
Nie umiejąc wydusić słowa tylko kiwam potakująco głową. Lekarz ponownie się uśmiecha i wychodzi, a zaraz za nim pielęgniarka. John siada koło mnie na łóżku i wyciąga rękę by mnie pogłaskać. Uśmiecha się delikatnie.
-Gdzie jestem? – pytam zachrypniętym głosem.
-W szpitalu. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, żeby kupić sobie kawę i nie chciałem cię budzić. Jak wychodziłem ze sklepu to patrzę, a ty stoisz przed samochodem i nagle ni z tego ni z owego lecisz na łeb na szyję.
-Nie mam łba – sprzeciwiam się, a on parska śmiechem.
-Ależ oczywiście. Masz najpiękniejszą buzię na świecie.
Lekko się uśmiecham.
-I co dalej? – pytam.
-W ostatniej chwili cię złapałem i zadzwoniłem po karetkę. Jakieś dziesięć minut temu tu przyjechaliśmy. Zrobili ci wszystkie badania i pobrali krew. No i pozwolili mi wejść. Akurat jak wchodziłem obudziłaś się. Resztę znasz.
-Taak – następuje chwila ciszy. – Mam anemię.
-Wiem – rzednie mu mina, ale nie przestaje głaskać mojego policzka.
Jego palce są ciepłe, a jego skóra przyjemnie delikatnie chropowata. Ciekawe czym się zajmuje po szkole.
-Gdzie jesteśmy? – pytam ponownie. Patrzy na mnie zdziwiony z lekkim przestrachem.
-Nie pamiętasz? Przed chwilą ci powiedziałem.
Śmieję się. Pewnie myśli, że w jednej chwili straciłam pamięć.
-Wiem. Chodzi mi o miasto.
-Aaa! Uf! – łapie się za serce jakby miał zawał i wypuszcza głośno powietrze. – W szpitalu w Wexford. Nie dzwoniłem po twojego tatę, bo nie chciałem go martwić. Zaraz po twoim wyjściu wracamy do Toswey.
-Przecież miałeś jechać…
-Do Rosslare wybiorę się innym razem to nic ważnego. Odwiozę cię do domu.
-A co z… - przełykam głośno ślinę i patrzę w bok.
-Z kim? – pyta zdziwiony. Nie patrzę na niego, ale w wyobraźni widzę jego charakterystyczne zmarszczenie brwi, które tak ko… tzn. lubię.
-No… z Heter.
-A co ma być?
-No bo ona jest chyba twoją… Ee…
-CO?! Ty chyba nie myślisz, że ona jest moją dziewczyną!
-No… tak. Tzn. tak właśnie myślałam.
-Melanie! Jest tylko moją dobrą koleżanką. Nic więcej. A teraz lecę po pielęgniarkę, żeby cię po odłączała i wracamy do domu – wstaje i już ma wyjść jednak zatrzymuje się i odwraca do mnie. – A… a co z Derickiem?
Tym razem ja patrzę na niego zdziwiona, jakbym nie wiedziała kim jest chłopak o którym mówi. Po chwili spuszczam wzrok.
-Aha – mówi jakimś suchym, nieprzyjaznym głosem i wychodzi z sali trzaskając drzwiami aż lekko podskakuję.
Z oczu po raz milion n-ty wypływają łzy. Podkurczam nogi i obejmuję je rękami. Cicho szlocham, chowając twarz w rękach.
Czemu mu nie powiedziałam, że nic mnie nie obchodzi?! CZEMU?!!! Jestem głupia! Najbardziej głupia na świecie! Trzeba było powiedzieć, że nienawidzę Dericka i że go KOCHAM, do jasnej cholery!
Równie dobrze mogę teraz umrzeć. Co będę mieć z życia BEZ Niego? Jak mam to zrobić, żeby chciał mnie wysłuchać? Może napiszę mu list? A może… OH! Wracaj tu! Masz natychmiast tu wejść i dać mi szansę wszystko wyjaśnić! No już! Już! Czemu cię tu nie ma?