Rozdział V
Pochód pogrzebowy (musieliśmy jechać autami, bo cmentarz jest jakieś 5 kilometrów od kościoła) był godny króla, ale mnie to za bardzo nie interesowało. Nie płakałam. Kiedy przyjechaliśmy na cmentarz zobaczyłam wykopany dół. Czterech facetów włożyło tam trumnę. Ksiądz Waters, bo to właśnie jemu przypadło odprawienie pogrzebu, odmówił modlitwę i zrobił znak krzyża. Udając się w stronę swojego samochodu, zatrzymał się przy tacie i coś mu powiedział, a potem podszedł do mnie, położył dłoń na moim ramieniu i spojrzał na mnie z zakłopotaniem. Widocznie przypomniał sobie poniedziałkową
lekcję. Potem mnie mocno przytulił i odszedł. Zbliżyłam się do bukietów, które zostały przyniesione przez wszystkich znajomych i nieznajomych Najukochańszej Mamy. Rozwiązałam dwa bukiety
czerwonych róż i odrzuciłam wstążki, widziałam nieme oburzenie na twarzach naszych sąsiadów, ale nie przejmowałam się tym. Potem podeszłam do dołu i rozrzuciłam je na trumnie. Kiedy te nie wystarczyły na pokrycie jej całej, rozwiązałam jeszcze następne dwie wiązanki. Na tym się skończyło. Chwyciłam
wstążki z głupimi napisami typu: "Na wieczną drogę" itd., i zgniotłam je. Naprawdę, czy ktoś wierzy w to, że te kwiatki się zachowają na "wieczną drogę"?! Trzeba być chyba niespełna rozumu. Tata podszedł do górki, która została utworzona z wykopanej ziemi i wbił w nią łopatę. Sypnął trochę, a potem przekazał ją Dziadkowi natomiast on mnie. Nie wystarczył mi jednak jeden ruch. Zaczęłam zasypywać trumnę. Ci faceci, którzy ją przynieśli, nie wiedzieli co mają zrobić. Kiedy nie widziałam już trumny i róż, rzuciłam łopatą. Uklęknęłam i wygładziłam wszystko rękami tak, by było równo i położyłam na około resztę kwiatów, żaden nie mógł zakrywać grobu. Chciałam wszystko zrobić sama, żeby mieć pewność, że wszystko jest dobrze zrobione. Kiedy skończyłam odwróciłam się w stronę Taty. Ten kiwnął głową i wyciągnął do mnie zdrową rękę.
~~>><<~~
Jak na złość mamy dziś akademię, więc musimy się ubrać na galowo. A wiecie z jakiego powodu? Takiego, że w 1848 odbyło się nieudane powstanie Młodej Irlandii, czyli podziemnego ruchu na rzecz niepodległości, tak zwana: Bitwa na grządce kapusty w ogrodzie wdowy McCormack. Beznadziejna nazwa. Dlatego zakładam czarną spódniczkę przed kolano z wszytym zielonym paskiem, czarną
bluzkę na ramiączkach, a na nią białą bluzkę z kołnierzykiem, tyle że zawiązuję ją na supeł i odpinam guziki, by tworzyły ładny dekolt, no i żeby mi nogi nie zmarzły - ciemnozielone pończochy. Siadam przed toaletką i sięgam po czarną kredkę. Maluję nią lekko oczy. Następnie zalotka, tusz do rzęs i trochę henny - malutko. Potem bezbarwna pomadka i czerwony błyszczyk. Trochę kremu matującego pod oczy, znów się nie wyspałam.
Schodzę na dół do kuchni i zjadam tosta z szynką i ogórkiem zielonym, którego przygotował mi Dziadek. Nie ma go tu, więc nalewam sobie herbaty z dzbanka. Wychodzi z jadalni i patrzy na mnie.
-Jak ty się ubrałaś?
-O co ci chodzi Dziadku? - pytam z pełnymi ustami.
Patrzę na niego uważnie i dopiero teraz zauważam, że ubrał się cały na czarno.
-Ah, to - odkładam kubek na stół i przecieram usta dłonią. - Dziadku, ja...
-Idź już do szkoły.
- Że co proszę??
-Co?
-No wychodź już! - krzyczy.
Spoglądam mu w oczy. Do moich własnych napływają łzy. Jak on może tak mnie traktować?
-Nie tylko ty cierpisz z powodu Mamy! A jakieś cholerne fatałaszki nie zmienią moich uczuć! Poza tym Mama... ona... Ona nie umarła na wieki, do cholery!!! Ty, zagorzały katolik, w to nie wierzysz?! Daj sobie spokój! Jesteś... jesteś... brak mi słów! Jesteś egocentrycznym introwertykiem!
-Co tu się dzieje?
Do kuchni wchodzi zaspany Tata. Patrzy najpierw na mnie, a potem na Dziadka.
-Co zaś?
-Nic, Tato - mówię potulnie i przechodzę koło niego.
Biegnę na górę po moją torbę i portfel, śniadania raczej nie dostanę, więc jakoś muszę wyżyć w szkole te 8 godzin. Na dole zakładam płaszcz i buty na małym obcasie. Dzisiaj wychodzę wcześniej niż zwykle, ale co z tego? Zrozumiałam, że życie jest za krótkie, żeby przejmować się takimi rzeczami jak kłótnie.
Idę chodnikiem przypatrując się swoim butom. Kiedy unoszę wzrok widzę spojrzenia wszystkich mieszkańców. Większość nas zna. Moja Najukochańsza Mama zawsze wszystkim pomagała. Fundacje, opieka nad dziećmi, takie sprawy.
Jednak w tym wszystkim nigdy nie zapominała o mnie. Zawsze była przy mnie, kiedy była najbardziej potrzebna. Widziała mój pierwszy krok, usłyszała moje pierwsze sensowne słowo, które brzmiało:
-Money!
To było wtedy, gdy babcia dała mi pieniążek na moje pierwsze urodziny. Nakręcili film, wszyscy się śmiali.
TIT, TID!!! Co? Klakson?
Obracam się i widzę koło siebie duże czarne auto. W środku widzę kierowcę. Otwiera przednie drzwi i z wielkim uśmiechem pyta:
-Do szkoły? Może cię podwieźć?
Rozglądam się dookoła i zdaję sobie sprawę, że wyszłam już z mojego osiedla. Ba! Minęłam już kolejne dwa. Patrzę ponownie na kierowcę i dopiero wtedy zaskakuje mi, że to przecież John! John, chłopak z plaży!
-Pewnie! - mówię entuzjastycznie i wskakuję do jego samochodu. Zapinam pasy.
-Czyli mieszkasz na jednym z tych osiedli - bardziej oświadcza niż pyta.
-Tak, na Gona Vill.
-Mhm.
Ostro zakręca i parkuje na przeciwko szkoły.
-A ty? - pytam, kiedy jesteśmy już przy bramie.
-Co: ja?
-Gdzie ty mieszkasz.
-Ah, niedaleko plaży. W domku jednorodzinnym.
-Widziałam tylko jeden dom. Czy jest biały? Z dużą werandą i...
-A co to ma do rzeczy? - wyprzedza mnie i wbiega po 4 schodach.
-A dlaczego ty jesteś taki opryskliwy? - przechodzę przez drzwi pierwsza i tym razem ja go wyprzedzam.
Głupi d.... Dobra, nie będę przeklinać. Nie będę przeklinać przez jakiegoś cholernego dupka. Cholera! A!!!! Mam tego dość! Dochodzę do mojej szafki i otwieram ją. Wpycham mój płaszcz do środka i
wyciągam jeden zeszyt, który wkładam do torby. Zatrzaskuje drzwiczki i kogo widzę? Johna!
Czemu wcześniej nie zauważyłam, że jest ubrany cały na biało? Białe Lacosty, biała koszula z krótkim rękawkiem i kołnierzykiem, białe spodnie, a na dodatek biała płócienna kurtka na ramieniu.
Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów i uśmiecha się zawadiacko. Niech by go piorun trzasnął!
-Ładnie wyglądasz.
Marszczę brwi, wykrzywiam usta, syczę:
-Pieprz się.
i odchodzę.
-A z kim? - krzyczy za mną.
-Najlepiej z Heter! - rzucam przez ramię i skręcam do bufetu po pączka.
~~>><<~~
Kupuję nie tylko pączka, ale też maślanego rogalika, gorącą czekoladę, butelkę mleka czekoladowego na później i półlitrowy karton soku ze świeżo wyciśniętych pomarańczy. Bufetowa patrzy na mnie niepewnie. Zaraz nie wytrzymam.
-Co?
-Och, nic - ucieka wzrokiem. - Melanie, słyszałam o twojej mamie.
A to mi nowość! Jakby trzy dni to nie było wystarczająco dużo czasu na rozpowszechnienie się takiej informacji!
-I?
-Bardzo mi przykro.
-Taa.
-Kto teraz będzie prowadził fundację? Tyle biednych dzieci...
Wybałuszam na nią oczy i kręcę głową z niedowierzaniem.
-Wy jesteście nienormalni - szepczę i uciekam.
~~>><<~~
Resztę czasu, który został do rozpoczęcia lekcji przesiaduję w kiblu. W końcu dzwoni dzwonek i idę do klasy. Kiedy wchodzę do sali, oczy wszystkich skupiają się na mojej osobie. Próbuję to ignorować i zmierzam do ostatniej ławki, mojej ławki.
Na miejscu, które zajmowała zawsze Mili siedzi John, skupiony nad jakąś otwartą książką.
-Ekhm.
Unosi głowę i uśmiecha się.
-Tak?
-To moje miejsce.
-Ok.
Podnosi się i przesiada na moje krzesło.
-Chyba się nie do końca zrozumieliśmy.
-Ależ tak, to twoje miejsce, a to jest wolne, więc czemu nie mogę tu usiąść?
-Bo ja sobie tego nie życzę.
-Panienko Popers, jakiś problem? - słyszę głos pana Sathersa, nauczyciela matematyki, a zarazem naszego wychowawcy. Czemu on zawsze musi tak bezszelestnie wchodzić do klasy? To jest naprawdę irytujące.
-Owszem. Ten... - zaczynam ponownie
-Nie, nie, panie profesorze - wchodzi mi w słowo John.
-O! Pan.. Zaraz, zaraz - zagląda w swoje notatki, leżące na biurku. - Ah tak, pan John Libertez. Moi drodzy - zwraca się do klasy - to jest wasz nowy kolega. Będzie z wami od teraz chodził do szkoły. Bądźcie dla niego życzliwi i pomocni.
Po prostu mnie ignoruje! Bezczelny. Patrzę z furią na Johna. Do końca lekcji nie zwraca na mnie uwagi. No i dobrze! I tak mnie nic nie obchodzi. Kiedy słyszę dzwonek na przerwę, pierwsza wychodzę z klasy i od razu zmierzam do kibelka. Niestety ktoś tarasuje mi drogę. Zgadnijcie kto...?
-Melanie. Jak się czujesz? - ...Derick. Uśmiecha się życzliwie.
-Świetnie - robię sztuczny uśmiech i już chcę go wyminąć...
-Poczekaj. Mam dla ciebie wiadomość.
-Taak? A jaką - sztuczne zdziwienie zawsze było moją specjalnością.
-Mam cię zaprowadzić do pani psycholog.
Mina mi zrzednie. Zapomniałam o tej durnej wizycie przed lekcjami.
-Ale ja...
-Chodź - ciągnie mnie za rękę w przeciwnym kierunku. Do jaskini smoka.
-Derick...
-Słucham?
-Nie jestem pewna czy, eee... jestem gotowa tam pójść - owijam w bawełnę.
Miejmy nadzieję, że Derick okaże się dobrym kumplem. Chociaż w sumie nigdy
nie byliśmy zagorzałymi przyjaciółmi. I nie jesteśmy.
-Spokojnie - zatrzymuje się i staje przodem do mnie. - Będę przy tobie.
Wybałuszam na niego oczy. On chyba postradał zmysły.
-Nie, Derick, ty chyba nie rozumiesz. Teraz...
-Ależ rozumiem. Chcesz żebym nie był jednorazowo. Nie ma sprawy - obejmuje mnie swoim ramieniem i prowadzi dalej, a ja mam coraz bardziej przerażoną minę. Czy jemu chodziło o...
-Melanie! - drzwi do gabinetu psychologicznego stają otworem, a w nich staje pani Wanderwoodsen. Bierze mnie w objęcia i patrzy z troską. - Wejdź.
Popycha mnie do przodu.
-Usiądź - poleca, wskazując krzesła, które stoją w pomieszczeniu pomalowanym na zielono, właściwie na taki morski kolor, podejrzewam, że ma uspokajać. Pod ścianami poustawiane są biblioteczki z samymi książkami psychologicznymi, a tam, gdzie ściana jest wolna, wiszą obrazy. Na środku
stoi jasnobrązowe biurko, a za nim kręcone krzesło z ciemnozielonym obiciem. Po przeciwnej stronie stoją właśnie te dwa krzesła. Siadam na jednym z nich, mocno trzymając się go trzymając.
-Derick, dziękuję, że ją przyprowadziłeś, coś jeszcze? - Wanderwoodsen zwraca się do Dericka.
-Lepiej, żebym z nią został, ona potrzebuje teraz wsparcia, rozumie pani.
-Ah, no tak dobrze.
Czy ktoś dopuści mnie do głosu?????????!!!!!!!!! Dobra, skoro tak sobie ze mną pogrywają! Nie będę się wysilać, niech robią jak chcą, ja im nic nie powiem.
-Więc Melanie. Powiedz mi, jak czułaś się, kiedy dowiedziałaś się, że twoja mama nie żyje.
Patrzę najpierw na nią, a potem na Dericka. On jest porąbany. Kładzie swoją dłoń na mojej. Czegoś tu nie rozumiem. On chyba nie myśli, że ja do niego coś ten... To znaczy, właściwie nic mu nie zawdzięczam, bo wczoraj to o wiele bardziej wolałabym wrócić do kościoła z Johnem. Tylko czemu wciąż mnie do niego ciągnie, skoro on jest taki sami jak Derick? No dobrze, może nie ma ciemnych włosów, tylko blond, ale też mi przerywa. To wszystko nie ma sensu. Hehe, gdybym to wszystko powiedziała naszej pani Psych (jej, podoba mi się to przezwisko) to byłaby wniebowzięta, ale oczywiście te słowo nigdy nie wyjdą z moich ust. Derick delikatnie gładzi moją dłoń. To się zaczyna stawać wkurzające. Jeszcze raz to zrobi i nie wytrzymam. AAAAA!!!! Zrywam się z krzesła.
-Zostaw mnie w spokoju! - on naprawdę jest rąbnięty. Co on sobie wyobraża?
-Melanie, ale co ci chodzi?
-Za kogo ty się masz?! Za mojego opiekuna? A może za wysłannika mojego dziadka? Czego wy wszyscy ode mnie chcecie? Myślicie, że powariowałam, czy jak?
Wybiegam z tego gabinetu i zanim trzaskam drzwiami, słyszę panią Wanderwoodsen:
-Ona teraz będzie nerwowa.
-Rozumiem.
Rozumie? On niczego nie rozumie. Nikt nie może mnie zrozumieć. Nikomu matka nie umarła jak miał 15 lat, a nawet nie! Nie dożyła tak ważnej dla mnie daty! Nie dożyła nawet swoich 35 urodzin! Dokładnie 16 października, czyli za 6 dni. To wszystko jest niesprawiedliwe! Dlaczego jest tak cicho na korytarzu? Ah, no tak! Przecież byłam u niej przez całą przerwę. A Derick? Co za palant! Zgrywa się na wielkiego pomocnego przyjaciela, przynajmniej mam nadzieję, że przyjaciela, a tak naprawdę chciał się wycwanić z lekcji. No tak, przecież teraz mamy francuski, jedyny przedmiot, którego nienawidzi. Za to ja bardzo. Przez niego na nim byłam. Chociaż nie, trwa dopiero dziesięć minut! Zaczynam biec
jak najszybciej do klasy. Wpadam do niej zmachana.
-Prze...prze... przepraszam za spóźnienie - wysapuję i opieram się o framugę.
Nauczycielka patrzy się na mnie podejrzliwie, ale nic nie mówi. W końcu odzywa się:
-Nic się nie stało. Zamknij drzwi i usiądź.
Robię jak chce.
Koło mnie siedzi znowu John. Podsuwa mi zeszyt z notatkami. Cała złość mi mija. Szybko je przepisuję i oddaję mu zeszyt. Przed moim nosem ponownie coś ląduje. Zamiast zeszytu jest to kartka z napisem:
"Gdzie się panienka Popers podziewała?"
Uśmiecham się pod nosem i odpisuję:
"Zostałam porwana przez brzydkiego księcia na szarej szkapie do złego smoka."
"Widzę, że się panienka wyrwała z jego szpon. Czy w takim razie mógłbym zaproponować panience podwóz do panienki zamku?"
"Zastanowię się."
"Ból i zgroza dla mego serca."
Hehe, słodki jest.
"No dobrze. Zgadzam się. O ile nie przeszkadza Ci, że mieszkam na Gona Vill."
"Przepraszam, nie chciałem żebyś tak to zrozumiała. Kiedyś Ci to wytłumaczę."
"OK, spoko, wybaczam."