Rozmowa z generałem Romanem Polko, szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego
Panie Generale, bawił się Pan żołnierzykami?
– Żołnierzykami bawiłem się już chyba w I i II klasie szkoły podstawowej. Ale przede wszystkim na podwórku bawiliśmy się w wojsko. Budowaliśmy pistolety na grot, strzelby na haki, a nawet pseudogokarty do wyścigów. Sami konstruowaliśmy swoje zabawki.
Niektóre chyba były niebezpieczne?
– Rzeczywiście, dlatego potem tata skonstruował mi pistolet na groch, żebym już tymi hakami nie strzelał.
Podobno każde dziecko ma dwóch aniołów stróżów, bo to niemożliwe, żeby przy takich zabawach nic im się nie stało.
– Zgadzam się (śmiech). A mnie to chyba przydzielono jeszcze trzeciego, bo chyba tylko błogosławieństwo Boże spowodowało, że ten pociąg do sportów ekstremalnych nie skończył się dla mnie tragicznie.
Kiedy po raz pierwszy pojawiła się myśl, by zostać żołnierzem?
– Mimo że wywodzę się ze Śląska i z rodziny o górniczych tradycjach, zawsze pociągało mnie coś więcej. W Tychach Paprocanach widziałem pierwsze skoki spadochronowe. Dowiedziałem się, że spadochroniarstwo można uprawiać w szkole oficerskiej, że jest tam możliwość jazdy konnej, wspinaczki górskiej. I tak naprawdę już jako dziecko chciałem zostać komandosem. Miałem takie marzenie, może mało realne, ale jeśli człowiek uwierzy, że marzenia mogą się spełnić, to tak się stanie. Tylko trzeba dużo pracy i konsekwencji. Miałem też szczęście do ludzi. Choćby ksiądz Wojciech Wyciślik, który potem zbudował kościół św. Krzysztofa w Tychach. On potrafił inspirować nas do takiego komandoskiego stylu życia. Potrafił radośnie podchodzić do wszystkiego.
W rodzinie więc tradycji wojskowych nie było?
– Oprócz wujka, który walczył w wojnie bolszewickiej, nikt wojskowym nie był. W czasie II wojny Śląsk był w trudnej sytuacji, wielu Ślązaków na siłę wcielano do armii niemieckiej i być może dlatego takich tradycji nie było.
Pan się wyłamał?
– Tak. Jestem taką czarną owcą w rodzinie (śmiech)
Ale na pewno docenianą...
– Tak. Bardzo docenianą. Zresztą to jest sympatyczne, kiedy spotykam ludzi z rodzinnych stron, zawsze są dla mnie bardzo mili. Nawet tu, w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego miałem delegację dzieci ze szkoły podstawowej w Bojszowach. I to chyba był jedyny taki przypadek że uczniowie przyjechali i mogli oglądać budynek, ale też lądowisko na dachu i ogrody prezydenckie, i pałac. Bo to też im pokazałem
A kiedy po raz pierwszy spotkał się Pan z prawdziwym wojskiem?
– Wtedy, kiedy po ukończeniu liceum pojechałem na egzaminy do Żagania. To był 1981 rok. Cieszyliśmy się, że wreszcie będziemy żyć w wolnym kraju, że wreszcie będzie normalnie. W domu rodzinnym też była taka atmosfera. Od taty wziąłem znaczek „Solidarnośći”, chodziłem z nim do szkoły. Nosiłem też znak oazy z napisem „fos–dzoe”, czyli „światło–życie”. I proszę sobie wyobrazić, podczas rozmowy kwalifikacyjnej dostałem pytanie, czy należę do nielegalnych organizacji kościelnych. Zastanowiłem się i pomyślałem: „Jestem ministrantem, ale przecież to chyba jest legalne, należę do oazy, ale tam też nic złego nie robimy.”. I szczerze odpowiedziałem, że nie, nie należę do nielegalnych organizacji kościelnych. A później okazało się, że oaza była uznawana za nielegalną organizację kościelną.
Kiedy włożył Pan pierwszy mundur?
– 15 września 1981 roku.
Tak dokładnie Pan pamięta?
– Tak, wtedy poszedłem do szkoły i od razu włożyłem mundur.
Lubi Pan nosić mundur?
– Jestem dumny z tego munduru, szczególnie teraz, w tym czasie. To symbol tego, co nam leży na sercu. Wartości, które są wypisane na sztandarach: Bóg, Honor, Ojczyzna, nawiązują do chlubnych tradycji polskiego oręża. To, że wkładamy mundur, obojętnie jaki stopień mamy, przypomina nam o wartościach, które nas łączą. Mundur zobowiązuje. Jest na nim polski orzeł. Kiedy go wkładam, reprezentuję coś więcej niż tylko siebie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.