Polscy oficerowie byli bezbronnymi jeńcami. Ale i tak dla bolszewików byli zbyt groźni. Dlatego musieli zginąć
Zwłoki polskich oficerów w jednym z grobów w Katyniu. Wszystkie ofiar miały dziury w czaszkach po strzale w tył głowy.
fot. INTERNET
Tego poranka była piękna pogoda. Stłoczeni w więziennych wagonach oficerowie byli zmęczeni po całonocnej podróży, ale światło słoneczne dodało im otuchy. A jeszcze i to, że przez okratowane okna pociągu dostrzegli wieże smoleńskich cerkwi. – Patrzcie, jedziemy na zachód! – mówili z podnieceniem. – Może naprawdę wiozą nas do Polski?
Zlikwidować
Tęsknili za Polską, choć wiedzieli, że nie ma jej na mapie, bo przed niecałym rokiem podzielili się nią Niemcy i Sowiecka Rosja. Mieli walczyć z Niemcami. Jako oficerów rezerwy powołano ich do wojska z uczelni, szkół i zza biurek. Mieli dowodzić wojskiem, gdy niespodzianie, w zmowie z Hitlerem, na Polskę napadli Rosjanie. Polskie armie na wschodzie znalazły się w potrzasku. Nie było wyjścia, trzeba było złożyć broń. Zwykli żołnierze pomaszerowali do przeznaczonych dla nich obozów jenieckich, a piętnaście tysięcy oficerów uwięziono w trzech specjalnych obozach – w Kozielsku, Starobielsku i w Ostaszkowie. Otrzymywali tam listy i paczki od rodzin, sami też pisali żonom, że je kochają. Dzieciom przypominali w listach, żeby były grzeczne, żeby słuchały mamy i czekały, bo tata przecież w końcu wróci. Nie wiedzieli, że przywódca Związku Radzieckiego Józef Stalin miał inne plany. Późną zimą 1940 roku otrzymał od Ławrientija Berii, szefa NKWD, strasznej radzieckiej policji, notatkę. Było tam napisane, że polscy jeńcy wojenni i polscy więźniowie w więzieniach Białorusi i Ukrainy są „zdeklarowanymi i nierokującymi nadziei poprawy wrogami władzy radzieckiej”. Tego dnia w Moskwie zapadła decyzja: wszystkich zlikwidować. Dokument nazywał się „O rozładowaniu więzień NKWD”. Podpisał Stalin i kilku dygnitarzy sowieckich. Chciał pozbyć się tych polskich „panów”. Nienawidził tych polskich lekarzy, inżynierów, nauczycieli, naukowców. Im więcej takich w kraju, tym trudniej go podbić. Więc on chciał, żeby ich było jak najmniej.
Może uciekli?
Zaczęło się „rozładowywanie” obozów jenieckich. Od kwietnia 1940 roku codziennie z obozów wyjeżdżały konwoje z oficerami. Wyjeżdżający cieszyli się, bo krążyły pogłoski, że wracają do domów. Pełni nadziei byli też pasażerowie pociągu, który jechał przez Smoleńsk. Ale za Smoleńskiem, na stacji Gniezdowo, skład zatrzymał się ze zgrzytem. Do wagonu wszedł pułkownik NKWD o czerwonej twarzy. – Stanisław Swianiewicz! – usłyszał swoje nazwisko siedzący przy ścianie porucznik. – Zabrać swoje rzeczy i za mną! – zakomenderował po rosyjsku pułkownik. Oficer wstał i poszedł. Zamknięto go w innym wagonie z wartownikiem przy drzwiach. – Usłyszałem warkot samochodu i jakiś ruch za ścianą – wspominał po latach Swianiewicz, w cywilu profesor. – Zauważyłem, że w ścianie zewnętrznej, w której nie było okna, był jednak mały otwór pod samym sufitem, przez który prawdopodobnie można było zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.