Ciągle słychać strzały. Przerażone maluchy nawet nie zapłaczą. Wtulają tylko głowy w ramiona.
W Kongu, w regionie Nord Kivu, nie ma dziecka, które wie, czym jest pokój. Dzieci walczą z karabinem w ręku, po śmierci rodziców opiekują się swym młodszym rodzeństwem i uprawiają pole, by nie umrzeć z głodu. Od 1996 r. trwa tam przerywana co jakiś czas rozejmami wojna. Ostatnie miesiące to kolejna eskalacja przemocy.
Atak za atakiem
Za oknem słychać strzały. Punkt dożywiania prowadzony przez misjonarki stał się schronieniem dla kilkudziesięciu mam z dziećmi. Co jakiś czas wstrząsają nim wybuchy. Maluchy, jakby wyczuwając grozę sytuacji, nawet nie zapłaczą. Przerażone wtulają tylko głowę w ramiona. Mijają kolejne godziny. Wreszcie nastaje cisza. Rebelianci poszli dalej. Pozostały po nich ograbione domostwa i leżące wzdłuż drogi ciała. Kobiety zbierają z ziemi nędzne węzełki – to cały ich dobytek. Pięcio-, sześciolatki biorą na plecy swe młodsze rodzeństwo i wyruszają w drogę. Byle jak najdalej od Rutshuru. Mają nadzieję, że uda im się przed kolejnym atakiem bezpiecznie dotrzeć do obozu dla uchodźców.
Brat jak mama i tata
W regionie walk od 1995 r. pracują polskie misjonarki ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów. W Ntamugenga prowadzą szpital, opiekują się sierotami. Dzięki Adopcji Serca zdobywają środki na opłacenia czesnego, przyborów szkolnych, leczenia i żywności dla dzieci. Sehinja Ezechiel miał dwa latka, gdy na malarię zmarła jego mama. Jego brat Toto jest trzy lata starszy. Ojciec alkoholik zostawił dzieci na pastwę losu. Z początku maluchami zajmowali się sąsiedzi. Podrzucali im coś do jedzenia albo zapraszali do siebie na miskę fasoli. Nikt jednak nie chciał brać na swoje barki ciężaru, jakim jest wykarmienie dwojga dzieci. Rodzeństwo żyło w rozwalającej się lepiance z gliny, przykrytej liśćmi bananowymi. Garnek aluminiowy służący i do gotowania, i do prania, 2 talerze plastikowe, 2 kubki, bidon do nabierania wody, słomiana mata do spania i stary koc – to był ich cały majątek. Toto nie poszedł do szkoły. Zaopiekował się młodszym bratem. Uprawia cudze pola, zbiera kawę na plantacji, handluje trzciną cukrową.
Z klasy na wojnę
Misjonarki dzięki pomocy z Polski wybudowały dzieciom dom. Sehinja jest już w 3 klasie podstawówki. Martwi się, czy będzie mógł się dalej uczyć. Z powodu wojny w szkołach nie ma lekcji. Zresztą nawet wtedy, gdy jest rozejm, szkoła nie jest obowiązkowa. W regionie Nord Kivu zaledwie 11 proc. dzieci chodzi do szkoły. W tym regionie jest najwięcej analfabetów i najwięcej niedożywionych dzieci. UNICEF alarmuje, że co minutę z powodu głodu i chorób, którym można zapobiegać, umiera w Kongu jedno dziecko.
Kiedy zaczyna się kolejny konflikt, młodzież ze strachu unika szkoły. Rebelianci są bezlitośni. Napadają na szkoły i porywają całe klasy. Setki chłopców i dziewcząt wyciągnęli ze szkolnych ławek i siłą wcielili do wojska. Wielu trafiło na pierwszą linię frontu i zginęło. Podobno z 300 tys. dzieci-żołnierzy na świecie, co dziesiąte dziecko walczy w Kongu. – Wracałem ze szkoły do domu, kiedy spotkałem rebeliantów. Najpierw kazali mi pomóc załadować samochód, a potem zmusili, bym z nimi pojechał – podobnych historii członkowie organizacji Save the Childeren słyszą tysiące. Niektóre dzieci-żołnierze nie mają nawet 10 lat. Wykorzystywane są jako tragarze, kucharze.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.