Chcą lepszego życia, a nie wiedzą że wybierają najgorsze z możliwych.
Zambia jest trzy razy większa od Polski. Mieszka tam ok. 12 milionów ludzi. Połowa to dzieci i młodzież poniżej 15 lat. Prawie milion z nich nie ma rodziców. Większość żyje w biedzie. Dorastające dzieci – najczęściej chłopcy – wybierają życie na ulicy.
Telefon ze slumsów
Brat Jacek Rakowski zna w Lusace, stolicy Zambii, każdy zakątek. Pracuje wśród dzieci żyjących na ulicy. – Mógłbym być taksówkarzem – śmieje się. Najlepiej zna slumsy, czyli najbiedniejsze miejsca na obrzeżach miasta. – To trzeci świat Trzeciego Świata – tłumaczy. Brata Jacka znają tu i szanują. Wiedzą, że mogą na niego liczyć. Zamiast na policję, czy po lekarza, dzwonią do niego. Tak było w sierpniowe popołudnie. – Coś złego dzieje się z 16-letnią Hope – zadzwonił ktoś ze slumsów. Proboszcz, misjonarz z Holandii, pożycza samochód. Brat Jacek chwyta apteczkę. Jedziemy. Dokoła spalone wraki autobusów. Na wysypiskach śmieci dzieci szukają resztek jedzenia. Zbierają fasolę i odpady z rzeźni. Rozpalają ogniska. Gotują zgniłe kawałki mięsa, ledwo obmyte brudną wodą z kanałów. Co chwilę słyszę: „Izaak! Izaak!”. To pozdrawiają brata Jacka. – Nie potrafią wymówić mojego imienia i nazywają mnie Izaak – tłumaczy misjonarz. Dojeżdżamy na miejsce. – Mów, że jesteś „Izaak ni mzanga”, czyli przyjaciel Jacka – ostrzega brat Jacek. – Chłopcy są nieufni wobec obcych. Zatrzymujemy się w środku wielkiego targowiska. Kobiety wskazują Hope. Jacek idzie do dziewczyny, a mnie otacza grupa chłopaków. Mają od 13 do 20 lat. – Izaak ni mzanga – przedstawiam się i dorzucam kilka słów w języku nanja. – Jesteś przyjacielem Izaaka? Ok – atmosfera rozluźnia się. Po chwili wraca brat Jacek. – Hope straciła dziecko – mówi. – Była w szóstym miesiącu. Zawozimy dziewczynę do szpitala. Zostaje z nią przyjaciółka. Trzy dni później Hope wraca... na ulicę.
Serce ośrodka
W 1996 roku Ojcowie Biali Misjonarze Afryki otworzyli w Lusace ośrodek St. Lawrence Center w najuboższej dzielnicy miasta – Misisi. W skrajnej nędzy żyje tam ok. 80 tys. osób. Najpierw postawiono szkołę, czyli... dwa kontenery. Gdy pojawiło się więcej dzieci, wybudowano m.in. stolarnię dla chłopców, pracownię krawiecką dla dziewcząt, kawiarenkę internetową i kościół. Dziś w St. Lawrence uczy się ponad 1100 uczniów. Sercem ośrodka jest Dom Nadziei, w którym mieszkają chłopcy zabrani z ulicy. Ruben miał 6 lat gdy pierwszy raz uciekł z domu. – Mama po dwóch rozwodach zaczęła pić i często mnie biła – opowiada. – Z ulicy zgarnęła mnie jakaś niewidoma. Przyjechałem z nią do Lusaki. Ale ona umarła, gdy miałem 8 lat. Kolejne lata Ruben spędził na ulicy. – Było ciężko – opowiada dalej. – Starsi kazali pić i palić, a czasem nawet wykorzystywali seksualnie. Często zasypiałem głodny, bez ubrania. Żeby usnąć, piliśmy alkohol. Czasem, gdy złapali nas policjanci, bili. Dziewięć lat temu Ruben trafił do Domu Nadziei. – Nie każdy chce tu zamieszkać, bo tu mamy obowiązki – mówi. – A na ulicy, chłopcom wydaje się, że są wolni – wtrąca brat Jacek.. Ruben wyszedł na prostą. W Domu Nadziei przyjął chrzest. Brat Jacek pomógł mu odnaleźć wujka, i ciocię. Dziś chłopak uczy się w niższym seminarium. Chce zostać misjonarzem. – Wierzę, że Pan Bóg pokierował moim życiem – mówi.
Trucizna
Chłopcy w Domu Nadziei zaczynają dzień modlitwą o 6 rano. Potem przygotowują śniadanie. W sobotę, ze szczotką i mydłem w ręce, zabierają się za cotygodniowe wielkie pranie. Każde miejsce jest dobre. Piorą na podwórku przed domem, między sadzonkami cebuli albo pod bananowcem. Tej soboty pracowali i rapowali przeboje zambijskich idoli muzycznych. Ochotnicy pomalowali jeszcze zewnętrzną ścianę domu, zamiatali wokół Domu, a po skończonej robocie kilku z nich brat pojechało do rodzin. Dawno tam nie byli. Cztery godziny rozwoziliśmy ich do domów. Ostatniego pożegnaliśmy 14-letniego Mosesa. – Tylko się nie upij – przestrzega brat Jacek. Dwa lata temu znalazł go na ulicy kompletnie pijanego. Zabrał go do szkoły z internatem. Moses był zachwycony. Teraz uczy się na mechanika. Wieczorem telefon. Do Domu Nadziei dzwoni przerażona mama chłopca: „Moses jest pijany. Wije się i strasznie wymiotuje”. – Niech pani bierze taksówkę i szybko jedzie do szpitala. Zaraz tam będę – rzuca misjonarz. Jedziemy. Lekarz bada krew. Zagląda w źrenice. Zamknięte. – Chłopiec nic nie pił. Został otruty – mówi. Następnego dnia Moses stracił zmysły. Czy to tak ma się skończyć? – pytamy. Jedno jest pewne. Gdyby nie brat Jacek, chłopiec nie przeżyłby tej soboty.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.