Zaufały jak wariatki słowom świętej Faustyny z 1935 roku. I nagle wszystkie proroctwa zaczęły się spełniać na ich oczach. Cud zaczął gonić cud. Normalnie Indiana Jones wysiada.
Pojechałem w ciemno. Nie wiedziałem o nich kompletnie nic. Tylko tyle, że to jakieś siostry w białych habitach i czerwonych welonach. Takie „muchomorki”. – Jeśli nie dowiem się o nich niczego ciekawego, to przynajmniej ładnie wyjdą na fotkach – pomyślałem. Przyjechałem i… usiadłem z wrażenia. Opowieść uśmiechniętych Służebnic Bożego Miłosierdzia wcisnęła mnie w fotel.
Ludzie pukali się w czoło
Zakonnice od lat czytały z wypiekami na twarzy „Dzienniczek” siostry Faustyny. Marzyły o tym, by zamieszkać w opisanym przez nią klauzurowym klasztorze. Był jeden problem. Tego klasztoru jeszcze nie było. Hmm... Jak go znaleźć? Siostry właśnie założyły opisane w „Dzienniczku” nowe zgromadzenie. Faustyna kilkadziesiąt lat wcześniej opisała charyzmat przyszłego zakonu, czyli że siostry mają wypraszać miłosierdzie Boże dla świata. Opisała nawet, jak zakonnice mają być ubrane – czerwone welony i płaszcze plus białe habity – i jak ma wyglądać ich dom. – Oj, to były bardzo surowe wymagania – wybucha śmiechem siostra Gertruda –. Po pierwsze miała to być ruina bez okien i drzwi. Jezus powiedział, że siostry mają mieszkać tak, by nawet ubodzy im nie zazdrościli. Po drugie miało to być blisko kościoła. Po trzecie w ołtarzu głównym miał być ukrzyżowany Jezus, Maryja, Jan i dodatkowo dwaj aniołowie. Nie ma co, ładne wymagania... – Ale wiedziałyśmy jedno – dodaje siostra – tak podyktował Faustynie sam Jezus i tak musiało być. Koniec, kropka. Był jeden malutki problem: Faustyna nie zostawiła żadnego adresu.
Słowo w słowo
Siostry dłuuuugo szukały. Dostawały wiele propozycji: ze Lwowa, z Niemiec, a nawet z Ameryki. Wszyscy proponowali im piękne plebanie, milutkie klasztory. Mniszki odrzucały te propozycje. Raz były już bardzo, bardzo blisko. Na Zamojszczyźnie znalazły mały domek w ruinie. Zgadza się! – ucieszyły się. Ale okazało się, że kościół był od niego oddalony aż o osiem kilometrów. A Faustyna pisała wyraźnie: „będzie nieopodal”. Ludzie pukali się w czoło: Wariatki! Nigdy nie znajdziecie tego, czego szukacie. Ale siostry ufały słowom Jezusa. I w końcu znalazły! „Przypadkowo” trafiły do łowickiego biskupa Alojzego Orszulika. Biskup zapakował je do samochodu i wywiózł do Rybna koło Sochaczewa. – Patrzymy: stoi dom w ruinie, bez drzwi i okien, pokrzywy większe od nas. Wszystko się zgadza – opowiada siostra Gertruda. – Kościół tuż obok. Też się zgadza. „A pod jakim wezwaniem?” – zapytałam. „Świętego Bartłomieja”. Zrzedły nam miny. – To chyba nie tu – szepnęłam biskupowi. – W głównym ołtarzu na pewno będzie święty Bartłomiej, a miał być ukrzyżowany Jezus, Maryja i Jan. Wchodzimy do kościoła, a tu w centrum… ukrzyżowany Jezus, Maryja i Jan! Nad nimi dwaj aniołowie. Hurraaaa! To ten ołtarz widziała w proroctwie Faustyna! Siostry usiadły z wrażenia. Zamieszkały w zrujnowanej plebanii. Zaufały Panu Bogu, a On nie zostawił ich nawet na sekundę.
– Kiedyś latem, gdy z nieba lał się żar, byłyśmy wyczerpane przerzucaniem siana – opowiada siostra Gertruda. – I wtedy westchnęłam: „Panie Boże, świętym pomagałeś, a nam, sierotkom, nie pomożesz?”. I wtedy na bezchmurnym niebie zjawiła się trąba powietrzna. Zlecieli się ludzie z okolicy. – Co to jest? Jak w amerykańskich filmach! – zawołał sąsiad. – Pan Jezus nam siano przerzuca – uśmiechnęłam się. – Ale dlaczego na mój dach? – zdziwił się. Innym razem przyjechała do nas matka z synem. Chłopak siedział nieobecny, skulony – opowiada siostra Jana. – Mama zaczęła opowiadać: Zamyka się w sobie. Nie ma kolegów, nie chodzi do dyskoteki. Krytykowała chłopca i krytykowała. – Zaczęłam się modlić: „Panie, Jezu, otwórz tego chłopca”. I wtedy zapiał kogut. Chłopak podniósł lekko brew. Lubisz ptaki? – zagadałam. – Tak! – jego oczy błysnęły. Wzięłam go na bok, pokazałam nasz domowy inwentarz. Rozgadał się na dobre. Okazało się, że jest ogromnym pasjonatem domowego ptactwa. Wstydził się przyznać do tego przy kumplach, którzy rozmawiali tylko o dziewczynach, samochodach i dyskotekach. Bał się, że będą go uważali za dziwaka i odizolował się. Zamknął się w sobie. Teraz został uzdrowiony! – cieszy się siostra Jana. Za jakiś czas przywiózł parkę czarnych kurek – chciał podziękować. A to jeszcze nie koniec! Niebawem do jego klasy trafił kolega, który miał identyczne zainteresowania. Znaleźli wspólną pasję. Pan Bóg posłużył się nawet zwykłym: kukuryku!
Dwa lata temu w czasie srogiej zimy nie miałyśmy czym palić w piecu – opowiadają mniszki-muchomorki – Oddałyśmy to Jezusowi. I wtedy piorun huknął w pobliski ogromny jesion. Uderzenie było potężne. A nie mogłyśmy go wcześniej same ściąć, bo był pomnikiem przyrody. Jesion grzał nas całą zimę. Ooo, i jeszcze zostało – siostra wyjeżdża z taczką, na której leży ogromna bela. Gdy przed rokiem spowiednik sióstr wyjechał za granicę, jedna z mniszek troszkę bezczelnie pomodliła się: „Drogi ojcze Pio, widzisz, że zostałyśmy same. Prosimy cię, przyślij nam jakiegoś spowiednika, a jeśli nie, to sam przyjdź i nas wyspowiadaj”. – Chyba przesadziłaś – kręciły głowami inne siostry. Ojciec Pio nie żył już od wielu lat… – Minęło kilkanaście dni, dzwonek do drzwi. Otwieramy, a tam… ojciec Pio – mniszki wybuchają śmiechem. – Okazało się, że do Rybna zawitał meksykański kapucyn bardzo podobny do ojca Pio. Wierna kopia włoskiego stygmatyka. Poszedł pomodlić się do kaplicy i wyszedł bardzo poruszony: W Guadalupe Maryja ma żywe oczy, a tu cały Jezus jest żywy! Wiecie, że On błogosławi? Wiemy – przytaknęłyśmy zgodnym chórkiem. Bo rzeczywiście błogosławi. Co byłoby, gdyby mniszki nie uwierzyły ślepo Jego słowom zapisanym w „Dzienniczku”? Przecież ten pomysł po ludzku nie mógł się udać. Wydawał się szaleństwem. A jednak zaufały. Na całe szczęście!