nasze media Mały Gość 12/2024

KAI/k

dodane 02.09.2008 08:33

Pamiętam tamten wrzesień - wspomnienia księży o wybuchu II wojny światowej

Ks. kanonik Zbigniew Lewandowski – rocznik 1922:
Rankiem 1 września 1939 roku – jak w każdy pierwszy piątek miesiąca – byłem w kościele i służyłem do Mszy świętej. Wiedziałem, że wojna wybuchła, ale nie zdawałem sobie sprawy, czym to grozi. Moi rodzice byli przekonani, że wszystko potrwa najwyżej kilka tygodni. Zdecydowali jednak, że będzie bezpieczniej, jeśli wyjedziemy z Bydgoszczy. Mój ojciec pracował na kolei. Już pierwszego dnia wojny dostał trzymiesięczną odprawę, mieliśmy więc trochę pieniędzy. On został, a my z mamą spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wsiedliśmy do pociągu. Nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy, tyle tylko, że na wschód. Trafiliśmy do Ołyki na Wołyniu. Tam umieszczono nas w ukraińskiej rodzinie. Chcieliśmy wracać do domu, ale nie było jak. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że ojciec zginął. Powiedziano nam, że został trafiony podczas ostrzału pociągu przez niemieckie samoloty. Opłakiwaliśmy go i tym bardziej chcieliśmy wrócić. W końcu znalazł się jakiś pociąg. Dojechaliśmy do Białegostoku i tam wypatrywaliśmy następnego. Codziennie przez trzy tygodnie chodziliśmy na stację i wreszcie trafiliśmy na taki, który jechał w stronę Warszawy. Pamiętam doskonale płonące domy, dymiące gruzowiska, straszny widok. Baliśmy się o nasz dom. Ale stał, jak zawsze. Wchodzimy, a tam ojciec otwiera nam drzwi. Radość nie do opisania. Okazało się, że pocisk drasnął czapkę, ojciec upadł i ten, który to widział uznał, że nie żyje. Udało nam się być razem do 1940 roku. Potem zostałem deportowany do Niemiec – tak oficjalnie napisali. Trafiłem do Jastrowa k. Wałcza. Wtedy były to niemieckie tereny. Razem z innymi stałem na targu, a niemieccy gospodarze wybierali sobie ludzi do pracy. Mnie nikt nie chciał. Byłem młody, nie nauczony ciężkiej roboty. W końcu jeden się zdecydował. Pracowało już u niego dwoje Polaków: chłopak i dziewczyna z Chodzieży. Harowaliśmy ciężko, od piątej rano do zmroku, z krótkimi przerwami na posiłki. Nigdy jednak nie głodowaliśmy. Po wojnie pieszo wracałem stamtąd do domu. Jadłem to, co znalazłem, albo co ludzie dali. Piłem wodę z kałuży, przez chusteczkę. Ale wróciłem i Bogu za to dziękuje do dziś.

Ks. kanonik Zdzisław Lipiński – rocznik 1922:
W chwili, gdy wojska niemieckie przekraczały granicę Polski byliśmy z kolegami na posterunku, na wieży spadochronowej. Pełniliśmy tam służbę w ramach przysposobienia obronnego. Pamiętam, że wczesnym rankiem przybiegł jeden z kolegów z okrzykiem: wojna! wojna! To, co powiem może wydać się szokujące, ale przyjęliśmy tę wiadomość z zadowoleniem. Szczerze wierzyliśmy w siłę Polski, w to, że bez problemów pokonamy Niemców. Pamiętam, jak mówiło się wtedy, że w trzy dni będziemy w Berlinie. Naprawdę w to wierzyliśmy. Później przyszła „krwawa niedziela”, wejście wojsk niemieckich, okupacja miasta. Działałem w konspiracji. Ratowaliśmy osoby poszukiwane przez gestapo. Wyrabialiśmy dla nich dokumenty i przerzucaliśmy ich do Generalnego Gubernatorstwa. Złapali mnie w 1943 roku. Pół roku byłem więziony, a potem wywieziono mnie do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Trudno opisać to, co tam przeżyłem i widziałem. Praca ponad siły w kamieniołomach, głód, ból, cierpienie, śmierć. Tuż przed wyzwoleniem kopałem doły, do których wrzucano ciała zamordowanych Żydów. Wielu jeszcze żyło, krzyczało. Na końcu kazali nam kopać dół dla siebie. Każda łopata, to było wołanie; „Kto się w opiekę”. Byłem pewny, że tam zginę, ale przeżyłem.

źródło KAI - oprac. Bernadeta Gozdowska-Kruszyk
« 1 2 »