Słyszeliście o Simone Cantarinim? A o Simone da Pesaro? Też nie? No patrzcie, ludzie, a to ten sam człowiek. Artysta taki, malarz, bardzo dobry. Skoro się chłop tak starał, że aż się rozdwoił, to wypadałoby znać chociaż jednego. Ale dobra, wiem, to nie takie proste.
Szczególnie że był Włochem i żył w pierwszej połowie XVII wieku. W tamtych stronach i w tamtych czasach było tam tylu świetnych artystów, że mało który wybijał się z tła. Cantarini też nie był znany jakoś szczególnie bardziej od innych, o czym świadczy choćby fakt, że o nim nie słyszeliście. Podobnie zresztą jest z jego mistrzem Guido Renim z Bolonii, chociaż ten był jednak bardziej znany i niewykluczone, że ktoś z Was go jakoś kojarzy. Że co? Nie, to nie rajdowiec. Takie tabletki też nie. Reni był artystą, u którego praktykowało wielu młodych malarzy. Cantarini wiele się od niego nauczył, a sam mistrz też uważał go za jednego z lepszych. Pozwolił mu mieszkać na głównym piętrze domu, które było przeznaczone dla najlepszych naśladowców Reniego. Cantarini dostąpił nawet takiego zaszczytu, że Reni czasami jego obrazy… podpisywał swoim nazwiskiem. No wiecie, żeby uzyskać lepszą cenę. Simon Cantarini nie był jednak z tego powodu szczególnie szczęśliwy. Uważał, że jego dzieła są warte nie gorszych pieniędzy. Chwila krytyczna nadeszła, gdy pewnego razu Reni w obecności innych uczniów skrytykował obraz Cantariniego. Ten wściekł się i rzucił swoim obrazem o ścianę. Tak skończyła się przygoda z Renim. Z Bolonią na pewien czas też. Ale malowanie się nie skończyło, zwłaszcza że Cantarini naprawdę nieźle sobie radził. Od tej pory jego malarstwo nabrało bardziej swobodnego, osobistego stylu. Malował głównie obrazy religijne, najchętniej o tematyce związanej ze Świętą Rodziną albo z Maryją. Zamówień miał sporo, bo to były czasy baroku, gdy w kościołach wieszano mnóstwo obrazów i stawiano mnóstwo rzeźb. W 1642 r., gdy zmarł Reni, Cantarini wrócił do Bolonii. Miał wtedy 30 lat. Otworzył własną pracownię w całkiem wypasionym budynku Palazzo Zambeccari, w którym szkolił miejscowych artystów. Za długo jednak tego nie robił, bo po sześciu latach wziął i umarł. Niektórzy podejrzewali, że otruł go jeden z rywali, ale czy to prawda, na tym świecie się już chyba nie dowiemy. Możemy za to na tym świecie dokładnie przyjrzeć się jednemu z jego obrazów, temu mianowicie, który Wam dziś prezentuję. Nazywa się tak jak widać, czyli „Madonna Różańcowa z Dzieciątkiem”. Wybrałem to dzieło, bo widać w nim dość wyraźnie, że Różaniec jest darem Jezusa i Maryi dla nas. Maryja i Pan Jezus nie modlą się na różańcu – trudno, żeby Maryja mówiła „Zdrowaś Maryjo”, prawda? Albo żeby Jezus odmawiał modlitwę „Chwała Ojcu i Synowi…”. Na obrazie widzimy, jak Maryja i Dzieciątko przekazują różańce ludziom, żeby się na nich modlili. Maryja, podając go jedną ręką ,w drugiej trzyma Jezusa. Z kolei Jezus, podając różaniec lewą ręką, prawą wskazuje niebo. Jego trzy wyprostowane palce symbolizują Trójcę Przenajświętszą – tak, jakby chciał powiedzieć, że modlitwa różańcowa, choć adresowana do Maryi, zawsze ostatecznie prowadzi do Boga. W tle widać typowe barokowe aniołki, ale pokazane dość delikatnie, dzięki czemu niewiele różnią się od chmur otaczających Matkę Bożą z Jezusem. I to chyba dobrze, bo te barokowe aniołki to wiecie, nie za bardzo mi się podobają. I tak coś czuję, że Wam też, co? Ale dobrze, zostawmy to. Czas zająć się szukaniem fałszerstw. Jest ich tu siedem. Powodzenia!
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.