Ostatnie dni to powtarzający się co roku rytuał. Siedzę na parapecie kuchennego okna i spoglądam, jak tłumy ludzi wędrują do kościoła i na cmentarz. Nikt nie prowadzi psa, więc nie męczy mnie zazdrość, że siedzę sama i pilnuję mieszkania. Rodzina nic tylko jeździ, marznie, wraca, ogrzewa się i znowu wychodzą. Ja mogę sobie tylko pobiegać po ogrodzie. Alle fakt, pogoda fatalna, wicher wręcz lodowaty, więc nie buntuję się, nie obrażam, tylko strzegę domu. Sąsiedzi też w rozjazdach. Normalnie Pani zabiera mnie na cmentarz, przypomina smycz do prętów ogrodzenia, a ja spokojnie czekam. Ale podobno teraz jest takie mrowie ludzi, że mowy nie ma o tym, by zabrać psa. Wieczorem pojawiła się u nas ciocia Ania z wujkiem, Darią i Mateuszem. Dorośli wspominali różne nieznane mi ciocie, różnych wujków, znajomych, a dziewczyny rozmawiały o swoich sprawach. Mateusz trochę marudził, więc Kuba dopuścił go do swojego komputera. Ciocia kręciła nosem, ale starszy kuzyn zapewniał, że to same pożyteczne strony. Nie wiem, czy to prawda, ale w domu było tak przytulnie, ciepło i miło, że zrezygnowałam z wieczornego spaceru. Tym bardziej, że zacinał deszcz.