Osioł w polskiej tradycji nie ma najlepszej opinii. Może dlatego, że u nas osły to prawie zawsze ludzie – i to tacy, których się nie lubi.
Prawdziwych osłów, takich zwierzęcych, to u nas zasadniczo nie ma. W zoo się takie ogląda albo u jakiegoś specjalistycznego hodowcy. Albo, ostatnimi czasy, w „żywych szopkach” na Boże Narodzenie. I gdy ludzie widzą takiego prawdziwego osła, to jakoś nie wykazują obrzydzenia czy nawet niechęci. Przeciwnie – rozlega się cmokanie z zachwytu, słychać przymilne odgłosy, zwierzę jest głaskane. – O, jaki śliczny osiołek! – cieszą się wtedy ludzie. I nikt nie zarzuca temu stworzeniu, że uparte, głupie i ma długie uszy. Zdaje się, że tam, gdzie osłów zwierzęcych jest najwięcej, są one cenione i lubiane, bo taki osioł to tam przez całe wieki był czymś w rodzaju wózka samobieżnego i w ogóle takiego volkswagena, czyli pojazdu dla ludu. Osioł przenosił ludzi, ciężary i ogólnie ciężko pracował. Teraz rzadziej już to robi, bo zastępują go konie mechaniczne. A właściwie czemu nie osły mechaniczne? No właśnie – osioł jest dobry do roboty, ale do reprezentacji to raczej koń. Na konia jednak nie każdego było stać. No dobra, dość już tego oślego wstępu. Piszę o tym zwierzęciu oczywiście dlatego, że jest ono istotnym bohaterem obrazu, który tu widzicie i który Wam się podoba. No co? Podoba się, prawda? No właśnie. Jak to często u moich autorów bywa, także ten był prerafaelitą. Nazywał się John Lee. Mieszkał w Anglii. Wiemy, że był związany z Liverpoolem i Londynem, ale o jego życiu w ogóle niewiele wiadomo. Nawet daty jego urodzenia i śmierci niełatwo ustalić. Katalogi podają lata jego aktywności: 1850–1867. Ale i tej aktywności za wiele nie było. Albo inaczej: może i była, ale nie ma po niej wielu śladów. Tylko co do kilku obrazów jest pewność, że je namalował (w tym ten tutaj). Trochę to dziwne, bo to niezłe obrazy. Artysta tej klasy musiał malować dużo więcej, bo trudno sobie wyobrazić, że bez praktyki ktoś potrafi stworzyć coś takiego. Ale cóż poradzimy. Cieszmy się tym, co jest. A jest to scena z dziećmi jadącymi na osiołku do miasta. Udają się one na rynek, czyli na targ, bo na rynkach odbywały się właśnie targi. Zamierzają sprzedać parę rzeczy. Na pewno zabitego koguta, którego głowa zwisa z koszyka trzymanego przez dziewczynkę na lewym ramieniu. W prawej ręce trzyma królika, a pod pachą drugi koszyk, prawdopodobnie z jakimiś warzywami. Chłopiec idzie, dźwigając na plecach jakiś worek – też zapewne z produktami do sprzedania. Jak widać, 150 lat temu w Anglii wśród ludu (także wśród dzieci) również byli dżentelmeni, którzy wiedzieli, że kobiecie należą się względy. Jak to u prerafaelitów, obraz ma żywe, soczyste kolory i widać w nim dbałość o szczegóły – zarówno w detalach krajobrazu, jak i w elementach ubioru. Najwięcej uwagi artysta poświęcił twarzom dzieci. Są bardzo wyraziste, takie, powiedziałbym, prawdziwe. Dziewczynka mówi coś do chłopca. Chłopak patrzy przed siebie nieco niewidzącym wzrokiem, tak jakby był bardzo zamyślony. Oboje są prawdopodobnie rodzeństwem z nie najuboższej rodziny – mają na nogach buty, co nie było wtedy u biednych rzeczą oczywistą. Zwłaszcza późną wiosną lub w pełni lata (a to chyba ta pora, sądząc po widocznej wokół intensywnej zieleni). Świadczy o tym też osioł jako środek lokomocji – nie każdy mógł sobie pozwolić na takie wygody, zwłaszcza dzieci. Tak więc mamy ładny obraz z ładnymi dziećmi i ładnym osłem. Ładnym, bo zwierzęcym. No to teraz przyglądajcie się temu dziełu, szukając fałszerstw, których jest siedem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.