część XI - ostatnia
Zatrzęsła się pod nami ziemia. Lampa pod sufitem lekko się rozbujała, a gliniany kubek spadł z półki i rozpadł się w drobny mak. Z ulicy doleciał głośny refren piosenki z listy przebojów. „Listen to your heart…” – wziąłem sobie do serca słowa piosenkarki… A to znaczy, że spróbowałem posłuchać głosu swojego serca. Milczało. Uratowały nas cztery łaciate koty.
Zacznę jednak od początku. Po urodzinach u pani Klementyny ruszyły przygotowania do naszego ostatniego zadania, czyli finału sprawy fałszerzy. Z każdym dniem zegarki biegły coraz szybciej, bo zbliżały się wakacje. Ale nie traciliśmy czasu. Maciek i Julek całe miasto oblepili plakatami. Ja i Wisia rozdaliśmy mnóstwo zaproszeń znajomym, znajomym znajomych i nieznajomym. Olga zajął się ważnymi osobistościami. Pukał od jednych drzwi do drugich, uśmiechał się szeroko i opowiadał o filmie. Na którejś z długich przerw wręczył nam kartkę z nazwiskami osób, które przyjęły zaproszenie do kina.
– Olga, jesteś genialny! – ucieszyłem się. I głośno odczytałem nazwiska naczelnika poczty, dyrektorki naszej szkoły, dyrektora banku, księdza proboszcza, trenera drużyny piłkarskiej, komendanta policji i redaktorów dwóch najważniejszych gazet w mieście.
Nadszedł długo wyczekiwany wieczór. Kino Bajka wypełniło się aż do ostatniego rzędu. Stanąłem na scenie, spojrzałem na widownię i… poczułem, że mam nogi jak z waty.
– Dzień dobry – odezwałem się w końcu.
Publiczność nagrodziła mnie burzą oklasków, co dodało mi pewności siebie. Przedstawiłem się – znowu dostałem brawa.
– Panie i panowie, szanowni goście – mówiłem dalej. – Chciałbym teraz coś odczytać. Oto, jak zakończył swój testament, czyli swoje ostatnie życzenie, pan Zenon Kopytko, który dawno, dawno temu mieszkał w naszym mieście.
„Pragnę, by moja rodzina zadbała o moją niewinność” – przeczytałem to zdanie z najwyższą powagą i dodałem: – A teraz zapraszam na film z 1938 roku pod tytułem „Paweł i Gaweł”.
Przez salę przeszedł pomruk. Stary film… dawny mieszkaniec… Nikt niczego się nie domyślał. Nie mogłem się doczekać zakończenia seansu, kiedy na ekranie pojawi się niespodzianka.
Usiadłem wygodnie w fotelu. W tym samym rzędzie co pan od geografii, jego kuzyn szklarz, ich ciotka Klementyna i Kangur. Brakowało tylko gości z Wiednia. Pan Kleks wypuścił z kinowego projektora strumień światła. Zaczęło się! Wystrzeliły w powietrze głośne salwy śmiechu. Bo to naprawdę śmieszny film!
Bawiłem się dobrze aż do 46. minuty, gdy nagle, w połowie sceny w pociągu, obraz… znikł.
– Spokojnie – szepnął mi do ucha Olga. – Taśma się zerwała. W starych szpulach to normalne. Za chwilę Pan Kleks to naprawi.
Cisza się przedłużała, a Olga – podobnie jak inni widzowie – zaczynał się niespokojnie wiercić.
– Coś tu nie gra – stwierdził. – Wisia, wskakuj prędko na scenę. Wymyśl coś, żeby nikt nie wyszedł z kina – teraz Olga przejął dowodzenie. – Pozostali ruszają za mną!
Przemknęliśmy do pokoju z kinowym projektorem. Nie było tam nikogo.
– Pan Kleks nigdy nie opuściłby swojego posterunku przed końcem filmu – zauważył Maciek i... wszystko wokół się zatrzęsło. Lampa się rozbujała, coś się stłukło, tylko my znieruchomieliśmy. Stalibyśmy tak jeszcze długo, gapiąc się w rozbity kubek na podłodze, gdyby nie cztery łaciate kotki. Wyskoczyły spod fotela, jakby miały sprężyny zamiast łap. Czmychnęły na korytarz, stamtąd tylnymi drzwiami na podwórko.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.