część V
Skończyliśmy lekcje wcześniej niż zwykle. Cała klasa wybiegła ze szkoły tak szybko, że prawie nikt nie usłyszał zgrzytnięcia furtki. Nikt poza mną i Wisią.
– Okropnie piszczy ta furtka… – odezwała się Wiśka.
- Raczej zgrzyta – poprawiłem ją.
– Piszczy!
– Zgrzyta.
No i pokłóciliśmy się. Pierwszy raz od roku. Na szkolnym podwórku zostaliśmy tylko we dwoje. Wisia rano powiedziała, że chce mnie o coś zapytać. Ale zanim – już po tej kłótni – zdążyła cokolwiek powiedzieć, wyrosła przed nami wielka postać nauczyciela. To był pan Zenon Kopytko.
– Widziałem was na ogródkach działkowych – powiedział. Zdawało nam się, że jego sylwetka ciągle rośnie. Ale nie, to my spuściliśmy głowy tak nisko.
– Co się dzieje? – zapytał. – Mati, Wisia… Dlaczego mnie śledzicie? – kolejne pytanie zabrzmiało dużo poważniej.
Wisienka znalazła w sobie odwagę i powiedziała: – Wiemy wszystko o fałszywych pieniądzach, proszę pana! I… pójdziemy, proszę pana, na policję!
Nasz geograf bardzo się starał, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Zasłonił sobie nawet ręką usta, z których i tak wymsknęło się ciche „phi!”. Po czym znów stał się poważny.
– Zanim wsadzicie mnie do więzienia, musicie kogoś poznać – powiedział. – No, chodźcie, to blisko – uśmiechnął się i wskazał kierunek drogi.
Wymieniłem z Wisią spojrzenia. Kryło się w nich chyba z tysiąc myśli. Nie było czasu na myślenie. Ruszyliśmy za nauczycielem. Na początku byliśmy pewni, że pan Kopytko zaprowadzi nas do swojego kuzyna – pana szklarza. Zakład szklarski znajdował się przecież zaraz za rogiem. Szybko jednak minęliśmy to miejsce, a później skręciliśmy w maleńką ślepą uliczkę, na końcu której stał budynek z ciemnej cegły.
– To tutaj – oznajmił nauczyciel. I otworzył ogromne drzwi.
– Czy to szkoła? – spytała Wisia. Pan Kopytko przecząco pokręcił głową.
Na końcu korytarza zauważyłem pielęgniarkę. – Szpital? – rzuciłem. Znów zaprzeczył.
Na pierwszym piętrze minęliśmy dwie starsze panie i dwóch starszych panów grających w przy stoliku w karty. – Jeden bez atu! – powiedział głośno któryś z graczy. Pomyślałem, że może mówi do mnie. – Dzień dobry – odpowiedziałem grzecznie.
Weszliśmy do niedużego pokoju. Na jednym z dwóch łóżek leżała jakaś pani. – Ciociu, masz gości – odezwał się pan Zenon. Staruszka odwróciła się w naszą stronę. Miała siwiuteńkie włosy. A jej skórę pokrywała niezliczona ilość zmarszczek.
– To moi uczniowie, Mateusz i Wisława – przedstawił nas nauczyciel. – Pamiętasz, opowiadałem o nich. Przyszli, żeby poznać naszą historię – dodał i usiadł na krześle przy oknie.
– Wiecie, jak się nazywam? – zapytała pani cichym, lekko drżącym głosem. – Nazywam się Klementyna Kopytko. I chyba mogłabym być waszą prababcią – uśmiechnęła się i zakaszlała. – Usiądźcie tutaj, obok mnie, na łóżku. To będzie dłuższa historia – powiedziała, poprawiając swoje białe włosy.
Przypomniałem sobie słowa szklarza: „Zenek, nie martw się o pieniądze. Pomyśl, kto się teraz zajmie ciotką Klementyną”. Po moich plecach przeszedł dreszcz.
Pani Klementyna sięgnęła po pudełko schowane pod łóżkiem. To były czekoladki z marcepanem. Zrobiło się słodko… Starsza pani zaczęła opowiadać: – Urodziłam się długo przed wojną… przed tą pierwszą, Wielką Wojną. Wiecie, że nasz rodzinny dom jeszcze stoi? No… Właściwie skąd macie wiedzieć... Do niedawna Genek, syn mojego bratanka, miał tam swój zakład szklarski… – starsza pani zamyśliła się na chwilę, jakby szukała jakiegoś słowa.
– Ciociu, opowiedz o fałszywych banknotach… – wtrącił pan Kopytko.
– Ach tak, pieniądze... Fałszerstwo… Mój biedny braciszek… – staruszka znów się zamyśliła. Po chwili zaczęła mówić dalej: – Drogie dzieci, tamta historia ciągnie się za naszą rodziną od tylu już lat. A było tak… W 1922 roku – to była wiosna, bo pamiętam, jak pięknie zakwitły przed domem forsycje – mój brat Zenek wrócił któregoś dnia z pracy cały w skowronkach. „Dostałem premię!” – biegał od pokoju do pokoju z kopertą wypchaną pieniędzmi. Przeliczył dwukrotnie. Wyszło cztery tysiące polskich marek – więcej, niż spodziewał się otrzymać. Potem okazało się, że to wcale nie była premia.
Zenek pracował w banku jako stróż. W tym samym banku pracował Tomasz Łakomiec, narzeczony naszej siostry. Ech, o Zosi, mojej bliźniaczce, można by godzinami… Tomasz, ten paliwoda… Wiecie, kto to paliwoda? No… Właściwie… Skąd macie wiedzieć?... Dał się omamić szajce fałszerzy. Tylko raz pomagał przy drukowaniu polskich marek z podobizną Kościuszki. Ten jeden raz wystarczył, żeby policja wpadła na jego trop. „To ktoś z banku” – pogłoski krążyły po całym mieście. Tomasz wpadł w panikę. Postanowił wrobić Zenka. Zamienił kopertę z jego pensją na kopertę z fałszywymi banknotami. Dodatkowo podrzucił do naszego domu farbę drukarską koloru liliowego. To ten kolor był na fałszywkach. To dlatego jakiś czas potem zapukali do nas policjanci. Najpierw Zenka aresztowali, potem przesłuchiwali, aż w końcu zamknęli go w więzieniu… – tu starsza pani przerwała, a po jej policzku popłynęła łza.
Zeskoczyłem z łóżka. Zacząłem przeszukiwać plecak. – Jest! – zawołałem, unosząc wysoko widokówkę.
– To chyba należy do pani – powiedziałem.
Kartka pocztowa z więzienia. Nadawca: Zenon Kopytko. Adresat: Klementyna Kopytko. Rok 1922. A na niej tylko dwa słowa: „Uratuj mnie”.
Przeleżała na dnie plecaka, odkąd wróciliśmy z naszej akcji na dworcu.
– Nie mogłam go uratować – teraz już druga łza goniła pierwszą. – Niedługo po tym, jak Zenek napisał ten liścik, urodził mu się syn, Henryk – westchnęła staruszka. – Czyli mój tato – dopowiedział nasz nauczyciel.
– A Zośka wyszła za mąż za Tomasza. Zaraz potem uciekli... To znaczy wyjechali do Wiednia. Kiedy mój brat wyszedł na wolność, stracił pracę i reputację. Wiecie, co to reputacja? No… Właściwie skąd macie wiedzieć... Prawie wszyscy się od niego odwrócili. „Muszę oczyścić się z zarzutów! Jestem niewinny!” – w kółko to powtarzał.
– Odpocznij, ciociu. Ja dokończę – pan Kopytko wstał z krzesła. Usiadł obok nas na łóżku. – Wiem, że podglądaliście nas na działce. Wiecie, co było w kopercie, którą wyjąłem ze szkatułki?
– Nie, proszę pana.
– Testament mojego dziadka. Wiecie, co to jest testament? – zapytał nauczyciel.
– Wiemy, proszę pana – odpowiedziała za mnie Wisia.
– Dziadek Zenon, po którym otrzymałem imię, zakończył tak: „Pragnę, żeby moja rodzina zadbała o moją niewinność”. To jedno zdanie od dawna nie dawało spokoju mi i mojemu kuzynowi Eugeniuszowi. Słyszeliśmy je od rodziców. Dopiero niedawno zdecydowaliśmy, że odszukamy rodzinę w Wiedniu.
– I udało się – odezwał się nieznajomy głos. To był pan szklarz. Stał w progu drzwi. – Sporo kosztowało wynajęcie prywatnego detektywa i podróże do Austrii. Zapożyczyłem się, a potem musiałem sprzedać pomieszczenie mojego zakładu szklarskiego. Detektyw szybko odnalazł wnuka Tomasza.
– Nie zgadniecie, jak się nazywa – rzucił pan Zenon. – On też ma imię po swoim dziadku: Tomasz Łakomiec.
– Gdy go odwiedziłem, nawet się ucieszył. Ale kiedy zapytałem o dziadka, kazał mi wracać do Polski – zasmucił się pan Eugeniusz.
– Na szczęście później zadzwonił. Poprosił o spotkanie – mówił dalej Zenon Kopytko. – Następnego dnia Eugeniusz był już w Wiedniu. Przywiózł stamtąd zamkniętą szkatułkę. Brakowało tylko klucza…
– Jestem taka zmęczona… – przerwała opowieść pani Klementyna. – Dzieci, odwiedźcie mnie jeszcze kiedyś... Może jutro? – powiedziała, opierając głowę o ramię pana Zenona, i... zasnęła.
– Proszę pana, my chcemy wiedzieć, co było dalej – zaprotestowałem. Szybko jednak zrozumiałem, że powinniśmy już pójść do domu. – Możemy tu przyjść jutro? – zapytałem jeszcze.
– Ciocia na pewno się ucieszy – odpowiedział nasz nauczyciel.
rysunki monika juroszek
Przy wyjściu przeczytaliśmy na tabliczce nazwę budynku: Dom Seniora „Słoneczna Przystań”. W tym samym momencie Wisia wskazała palcem niebo. Zza ponurych chmur wyszło słońce. – O co chciałaś mnie zapytać dzisiaj po lekcjach? – zagadnąłem. Nie doczekałem się odpowiedzi, bo w tej samej chwili podbiegł do nas Olga z siatką pełną ziemniaków. Wyciągnął jednego i zażartował: „Chcecie gryza?”.
Jakoś nie było nam do śmiechu. Opowiedzieliśmy mu, co wydarzyło się przed chwilą. Ze „Słonecznej Przystani” wyszedł nasz geograf.
– Niech pan się nie martwi – powiedział Olga. – Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – to nasza dewiza, prawda?
Od czasu do czasu Olga zarzucał nas mądrościami z powieści „Trzej muszkieterowie”. Twierdził, że przeczytał tę książkę już cztery razy. Ale mało kto w to wierzył. Bo to bardzo gruba książka.
Ciąg dalszy nastąpi