część VI
W szkole jest świetlica. A w świetlicy stoi szafa. W szafie na górnej półce, pośród gier, leży książka. W książce, a dokładnie w pierwszym akapicie dwudziestej czwartej strony, przeczytałem: „Na pewno przyjdę tutaj jutro, właśnie tutaj, na to samo miejsce, o tej samej godzinie, i będę szczęśliwy, wspominając o wczorajszym. To miejsce jest mi już drogie”. Starannie ukryłem te dwa zdania w swojej głowie. Zamierzałem je przechować tam do wieczora, żeby przekazać Klementynie Kopytko. Starsza pani, którą poznaliśmy w Domu Seniora „Słoneczna Przystań”, potrzebuje teraz dużo ciepłych słów.
Po lekcjach wróciłem prosto do domu. W kuchni czekały na mnie pierogi na słodko, a w moim pokoju czekał Miłosz.
– Mati, wsuwaj pierogi i lecimy! – rzucił na powitanie.
Miłosz mieszkał piętro wyżej i był ode mnie o rok starszy. Rzadko mnie odwiedzał. Za to kiedy się już pojawiał, zapowiadała się duża akcja.
– Mamy mało czasu. Musimy skończyć przed zachodem słońca – poganiał mnie przy obiedzie Miłosz. – Wiem z radia, że dzień skończy się dokładnie o 15.50! – dodał, stojąc przy oknie i wlepiając wzrok w niebo.
Najpierw pobiegliśmy po Julka. Potem z Julkiem po Olgę. Z Julkiem i Olgą po Maćka, a z nimi po Godzillę i jeszcze paru innych starszych kolegów. W końcu na podwórku zebrała się naprawdę spora załoga.
– Jutro będziemy tutaj ścigać się na łyżwach! – oznajmił wszystkim Miłosz. – Żeby zrobić lodowisko, musimy mieć mróz, śnieg i wodę. Czego nam brakuje? – rzucił zbyt poważnym, a nawet przemądrzałym tonem głosu. Chyba z powodu tego tonu nikt nie odpowiedział na to pytanie. Ale pomysł bardzo nam się spodobał. Każdy miał przynieść z domu dwa wiadra wody. I jeszcze poprosić o pomoc sąsiadów. Na początku trochę się wstydziłem. Żeby tak chodzić… od mieszkania do mieszkania? Na szczęście okazało się, że w tamten mroźny dzień każdy chętnie zapalał się do pracy. Kilku panów, oprócz wiader, przyniosło też łopaty.
Po dwóch godzinach ciężkiej roboty padaliśmy z nóg… Dosłownie! To znaczy, że niektórzy padali na usypane wokół naszego lodowiska pagórki śniegu.
rys. Monika Juroszek
Już dawno noc z piątku na sobotę nie była tak krótka. Wstałem o siódmej. I od razu wyjrzałem przez okno. Miłosz z Godzillą sprawdzali ślizgawkę. Wyjąłem z szafy nowiutkie łyżwy. Przetarłem je rękawem od piżamy i wsunąłem na gołe stopy. Zrobiłem krok, ale… podłoga postawiła mi opór. No a ja postawiłem na niej krechę… „Taka maleńka rysa…” – tłumaczyłem się później rodzicom.
Punkt dziewiąta – zbiórka na lodzie. Taki był plan. Byłem wyjątkowo punktualny. Tyle że zamiast wielkiego ślizgania zastałem wielką kłótnię.
– To nasze podwórko, nasz śnieg, nasza woda, nasze lodowisko! – denerwował się Godzilla.
– Bzdura! Nie widzę tu tabliczki „Teren prywatny”! – zawołał ten najwyższy w grupce chłopaków z sąsiedniego podwórka.
Co do jednego byliśmy zgodni – my, tubylcy, i oni, najeźdźcy – że wszyscy na lodzie się nie pomieścimy. Olga powiedział coś do ucha Maćkowi. Maciek szepnął coś Miłoszowi. A ten tylko pokiwał głową.
– Możecie jeździć po naszym lodzie pod warunkiem, że my będziemy mogli grać na waszym boisku... ile tylko chcemy! – krzyknął Miłosz.
Boisko, o którym wspomniał mój starszy kolega, było wyjątkowe. Jedyne takie w okolicy! Na równo ubitej ziemi rosła gęsta trawa i stały dwie najprawdziwsze bramki z mocno naciągniętymi siatkami.
– Mowy nie ma! – odpowiedzieli przybysze zza ulicy. – Lód wytrzyma tylko do końca ferii, a na naszym boisku można grać prawie cały rok.
Po tych słowach, z którymi trudno było się nie zgodzić, zrobiło się bardzo głośno. Każdy miał coś do powiedzenia. Ale już chyba nikt nikogo nie słuchał. Po dłuższej chwili zauważyłem, jak Olga znów coś mówi do ucha Maćkowi, a ten szepcze coś Miłoszowi, który tym razem wskakuje Godzilli na barana.
– Zagramy mecz w hokeja. Kto wygra, zostaje na lodzie – po słowach Miłosza zapadła na krótko cisza. A potem posypały się oklaski, przytłumione grubymi warstwami rękawiczek.
– Gramy. Kto wygra, zostaje – stwierdził tamten wysoki chłopak, nazywany przez swoich kolegów Kangurem.
Teraz biegaliśmy od sąsiada do sąsiada w poszukiwaniu sprzętu hokejowego. Zdobyliśmy sześć drewnianych kijów i jeden gumowy krążek. Mogliśmy zagrać tylko trzech na trzech. A chętni do walki byli wszyscy. Umówiliśmy się, że w składzie mogą być jeden licealista i dwóch młodszych zawodników. Nie wiem, jakim cudem, ale szybko udało się wybrać dwie podwórkowe reprezentacje. Przypadł mi zaszczyt bronienia naszej bramki... To znaczy jednej z dwóch ławek stojących po przeciwległych stronach ślizgawki. W polu zagrali Olga, bo najlepiej z nas wszystkich radził sobie na łyżwach, oraz Godzilla, bo był najsilniejszy. Brakowało tylko sędziego. I to nie mógł być nikt z nas.
– Cześć, Mati, niezłe lodowisko – usłyszałem za plecami. To była Wisia. Przechodziła w samą porę.
– Niezłe – rzuciłem krótko. – Znasz się na hokeju? – zapytałem.
– Trochę. Mój brat oglądał raz w telewizji mecz, kiedy...
– Idealnie! Zostajesz sędzią! – zdecydowałem. Ktoś inny przyniósł z domu gwizdek.
Do naszej bramki-ławki podjechał Olga. Spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział: „Więc postanowione. Raczej dasz się zabić, niż opuścisz swój posterunek!”. Zacisnąłem mocno zęby i wbiłem szpic łyżwy w lód. Wiedziałem, że to nie są jego słowa. Od czasu do czasu Olga zarzucał nas mądrościami z powieści „Trzej muszkieterowie”. Twierdził, że przeczytał tę książkę już cztery razy. Ale mało kto w to wierzył. Bo to bardzo gruba książka.
Wisienka dmuchnęła w gwizdek. Krążek szybko trafił pod nogi Godzilli. Nasz napastnik zamachnął się kijem, po czym huknął z całej siły. To był pierwszy i ostatni strzał w meczu. Krążek przeleciał nad bramką, później nad placem zabaw i zamienił się w maleńki czarny punkcik lądujący daleko w śniegowej zaspie.
Poszukiwania trwały prawie godzinę, a ich efektem były tylko przemoczone ubranie i przemarznięte palce. W pewnym momencie poczułem na swoim ramieniu ciężar czyjejś ręki.
– Pójdziesz ze mną do „Słonecznej Przystani”? – to był głos Kangura. Zamurowało mnie. Skąd wiedział… W tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że poprzedniego dnia zapomniałem o starszej pani.
– Ciocia Klementyna... a raczej moja praciocia Klementyna powiedziała mi, że odwiedziłeś ją z koleżanką – wyjaśnił Kangur, widząc moje zakłopotanie.
– Jestem Zenek – Kangur wyciągnął rękę jak na powitanie.
– Mati – bąknąłem, niewiele wciąż rozumiejąc.
– Eugeniusz Kopytko to mój tata… No przecież wiem, że go znasz – mrugnął do mnie Zenek.
Zacząłem sklejać myśli. – Zenon Kopytko to mój nauczyciel geografii, czyli twój wujek... A Zenon Kopytko, brat pani Klementyny, to twój pradziadek… Ty też jesteś Zenon Kopytko…
– Wszystko się zgadza – zarechotał Kangur. – Chodźmy już. Krążek się znajdzie, kiedy stopnieje śnieg – dodał.
Okazało się, że Zenek dobrze znał historię swojego pradziadka, oskarżonego o fałszowanie pieniędzy. Nie zaskoczyła go nawet historyjka z gołębiem i testamentem ukrytym w szkatułce.
– To był mój pomysł – uśmiechnął się szeroko. – Po wyjściu z więzienia pradziadek Zenon założył hodowlę gołębi pocztowych. Kochał to swoje hobby najbardziej w świecie. A gdy tata zdobył w Wiedniu klucz do szkatułki, pomyślałem, żeby zrobić coś dla pradziadka… „Nie przywoź klucza. Niech to zrobi jeden z twoich gołębi. To będzie Gołębi Rajd Imienia Zenona Kopytko” – prosiłem tatę przez telefon. Nie od razu się zgodził – zakończył Kangur.
Kiedy zbliżaliśmy się do budynku z napisem Dom Seniora „Słoneczna Przystań”, zapytałem jeszcze Zenka o to, o co chciałem zapytać jego praciocię.
– Twój pradziadek napisał w testamencie: „Pragnę, żeby moja rodzina zadbała o moją niewinność”. Nic nie rozumiem... Przecież to było tak dawno temu. Co można jeszcze zrobić? – po moich słowach Kangur zatrzymał się i bardzo spoważniał.
– Znajdziemy dowód na to, że Zenon Kopytko zawsze był uczciwy! A potem ogłosimy to całemu światu – usłyszałem.
Pani Klementyna, tak jak poprzednio, przywitała mnie czekoladkami z marcepanem. – Ja też mam coś dla pani – powiedziałem. – Na pewno przyjdę tutaj jutro… – urwałem w połowie zdania. Dalszych słów z książki, które miały być prezentem, nie umiałem sobie przypomnieć. Zalałem się rumieńcem.
– Przyjdź, chłopcze – uśmiechnęła się staruszka.
– Ciociu, jutro to my będziemy ścigać się na łyżwach – wtrącił mój nowy kolega.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.