nasze media Mały Gość 12/2024

Sebastian Buśk

dodane 18.01.2016 10:28

Cztery królestwa

1.

 

            W dawnych czasach, gdy ludzie walczyli jeszcze na miecze. Żyło sobie czworo bardzo młodych przyjaciół, którzy założyli tak zwaną Unię Czworga. Mieszkali oni w tym samym królestwie, lecz w odmiennych miejscach. I tak pierwsza osoba z drużyny odkrywców dziewczyna o imieniu Semi, mieszkała w górnym mieście.

            Semi - piękna dziewczyna, córka znanego kupca oraz projektanta sukien, z których zasłynął. Zajmowała bardzo duży dom w górnej części miasta, oddzielonej od reszty mosiężnym murem. Mur został postawiony nie bez powodu. W owych czasach dzielono ludzi na bogatych i biednych. Ci bogaci nie lubili towarzystwa biedaków, gdyż dla nich byli oni jak brudne, nieokrzesane dzikusy. Dlatego też wybudowano mur, aby bogaci ludzie mieli własną niezależną dzielnicę, z drogimi sklepami i salonami, do których ubodzy ludzie nie mieli wstępu.

            Mieszkająca w górnym mieście Semi, była bardzo wesołym dzieckiem, kochała rozrywkę, bawiły ją błazny. Uwielbiała chodzić na różnego rodzaju przedstawienia, nie tylko dlatego, że podobały jej się występy, ale dlatego też, że mogła wtedy pokazywać się w drogich i pięknych sukniach, szytych na miarę tylko dla niej.

            Dziewczynce ciągle powtarzano, iż jest najpiękniejszym dzieckiem w królestwie. Semi mocno sobie wzięła te słowa do serca. Jak się później okazało, za mocno.

            Kolejnym dzieckiem należącym do Unii Czworga był Samson. - Chłopiec równie młody co Semi, żył podobnie jak ona w górnym mieście. Jego ojciec, Generał wojsk króla, był odpowiedzialny za wszystkich rycerzy w królestwie. Doradzał królowi w sprawach militarnych. Układał strategie na bitwy. Sam w nich nawet uczestniczył. Był człowiekiem niezwykle honorowym oraz postawnym. Od swoich rycerzy wymagał dyscypliny i oddania. Tego samego również wymagał od swojego najmłodszego syna, gdyż Samson był najmłodszy z rodzeństwach. Generał posiadał jeszcze dwóch starszych braci, którzy powoli zaczynali wstępować w szeregi wojska. W przeciwieństwie do nich, Samson był małym wątłym chłopakiem, ciągle przez starszych braci popychanym i bitym. Chłopiec poprzysiągł sobie, że któregoś dnia wyrośnie na silnego rycerza i pokaże jaki z niego dobry wojownik. Bracia słysząc podobne słowa z ust młodego Samsona, śmiali się do rozpuku. Po policzkach Samsona spływały wtedy łzy, ale jego oczy nie wyglądały na smutne. Nie. Jego oczy przywodziły na myśl groźnego tygrysa, który czeka aby w odpowiednim czasie, rzucić się na swoją ofiarę i rozszarpać ją na strzępy.

            Oprócz Semi i Samsona był również Nabu - otyły chłopiec zajmujący imponujący dom, położony w górnym mieście, tuż obok warowni generała wojsk. Dom ten należał od zawsze do aktualnego ministra skarbu, którym był wtedy ojciec Nabu. Ten pulchny i wolno poruszający się człowiek piastował również stanowisko sędziego. Do jego drzwi ciągle pukali interesanci, a to ze spóźnionym podatkiem, a to z poradą prawdą, jeśli wpadli w jakieś tarapaty. Za słoną zapłatą, pulchny mężczyzna uwalniał ich z wyroków. Był niezwykle skorumpowany. Część zarobionego w ten sposób złota przekazywał obecnemu królowi, a by ten w ostatecznym werdykcie uwalniał z zarzutów oskarżonego. Ojciec Nabu miał jedną maksymę, którą ciągle wpajał swojemu synowi:

            - Najważniejsze w życiu jest zawsze złoto - mówił do Nabu któregoś dnia.

            - Ważniejszy nawet od człowieka?

            - Tak - odpowiedział skarbnik. - Ważniejsze niż kogokolwiek życie. Pamiętaj o tym synu. Zawsze o tym pamiętaj.

            Mimo tego, że Nabu należał do bardzo wpływowej i bogatej rodziny, to ojciec zawsze skąpił mu złota. Kiedy syn o nie prosił, choćby na słodkie bułki, które tak bardzo kochał, to ojciec wykręcał się wtedy jakimiś obowiązkami. Jedyne złoto jakie Nabu dostawał, pochodziło od jego mamy, która nigdy mu go nie żałowała, w przeciwieństwie do niezwykle skąpego ojca. Nabu poprzysiągł sobie, że kiedyś będzie tak bogaty, że nigdy nie zabraknie mu złota na przepyszne słodkie bułeczki, a jeśli jego ojciec zbankrutuje i przyjdzie do niego prosić o złoto, to choćby klęczał na kolanach, nie dostanie ani miedziaka.

            Ostatnim z członków Unii Czworga okazał się chłopiec o prostym imieniu Jan. Jako jedyny mieszkał poza granicami górnego miasta. Dokładnie w walącym się budynku, który po jednej z burz, przechylił się na prawą stronę i oparł się o wewnętrzny mur. Przez to wydarzenie w murze powstała dziura. Była na tyle duża, by małe dziecko przez nie przeszło. W ten sposób Jan przedostawał się do bogatszej części miasta, a Semi, Samson oraz Nabu do biedniejszej. Któregoś dnia cała czwórka spotkała się w samym środku przejścia. Jan wpadł na pomysł aby założyć Unię Czworga. Członkowie tej unii mieli strzec otworu i zawsze go maskować przed mieszkańcami, aby nikt się o nim nie dowiedział.

            Jan należał do wielodzietnej rodziny. Oprócz niego w domu było jeszcze siedmioro rodzeństwa. Do tego matka i ojciec. W sumie aż dziesięć osób w małym, walącym się domku. Ojciec pracował jako cieśla, matka była praczką. Złota mieli bardzo mało. Jedli skromne posiłki. Ale nikt na to nie narzekał, wszyscy wyglądali na bardzo szczęśliwych, gdyż rodzice Jana byli dobrymi ludźmi, którzy mimo przemęczenia, zawsze starali się pomóc innym. Jan miał swojego ojca za wzór. Marzył, że kiedy dorośnie, będzie dokładnie taki jak jego tato.

            Tak wyglądała czwórka całkiem odmiennych dzieci, które pewnego dnia założyli Unię Czworga i od tamtego czasu byli nierozłączni, ale wszystko ma swój początek i koniec. A koniec przyjaźni między tymi młodymi ludźmi przyszedł wcześniej, niż by się tego spodziewali.

 

2.

            Pewnego dnia, gdy przyjaciele z Unii Czworga, chyłkiem wydostali się poza obwarowania królestwa, natrafili na wędrownego kupca, który opowiedział im ciekawą historię.

            - A dokąd to młodzieniaszki się wybieracie? - zagadnął stary kupiec.

            Semi, Samson, Nabu oraz Jan zatrzymali się przed siwym starcem.

            - Do opuszczonego lasu - rzekł Samson. - Podobno są tam ruiny jakiegoś starego zamku. Chcemy je zbadać.

            - Słyszeliśmy, że są straszne - wypaliła podekscytowana Semi. - Musi być tam rewelacyjnie!

            - Ja tam wolę fotel i ciepły kominek - oznajmił flegmatycznie Nabu, który kończył jeść ostatnią z bułek, jakie zabrał ze sobą na wyprawę. - Takie zgliszcza to nie dla mnie, jeszcze sobie coś naciągnę, przechodząc nisko pod sypiącymi się sklepieniami.

            - Prędzej sobie coś naciągniesz, schylając się po bułkę - skomentował Samson.

            Nabu odpowiedział coś niezrozumiałego i jadł dalej, nie zwracając uwagę na śmiechy swoich przyjaciół.  

            Jan jako jedyny z grona przyjaciół skłonił się nisko przed kupcem i zapytał grzecznie:

            - Bardzo przepraszam, może wie pan jak trafić do tych ruin starego zamku?

            Starzec przyjrzał się dokładnie chłopcu. Na jego oko miał jakieś trzynaście może piętnaście lat, błękitne oczy, poprzecinane bruzdami ręce, które mogły świadczyły o tym, że pracował ciężko fizycznie. Szeroko rozstawione ramiona tylko to potwierdzały. Starzec dostrzegł jedną istotną rzecz w wyglądzie chłopaka, mianowicie nie pasował on za bardzo do swoich towarzyszy. W odróżnieniu do nich, był biednie odziany. Grubasek, dziewczynka oraz niski chłopak nosili na sobie odzież zgodnie z najnowszą panującą w tamtych czasach modą, podczas gdy uprzejmy młodzieniec, odziany był w stare, znoszone łachmany, które od lat nie widziały krawca. Kupiec pogładził się po imponującej brodzie i odpowiedział:

            - Wiem drogi młodzieńcze jak trafić do ruin dawnego zamku, ale lepiej jak o nich zapomnicie, a to dlatego, że czai się w nich wielkie zło - to mówiąc starzec przeniósł wzrok na trójkę ładnie odzianych dzieciaków, która stała nieco za Janem.

            Oczy Semi rozszerzyły się jeszcze bardziej na wieść o czymś strasznym, co miało się znajdować w dawno opuszczonym miejscu. Samson udawał, że prycha z pogardą, ale starzec doskonale zaobserwował jak trzęsą mu się kolana. Nabu mało co nie zadławił się resztkami bułki. Jedynie Jan wyglądał na spokojnego.

            - Jakie zło? - zaczęła pytać Semi. - Niech nam pan o nim opowie, bardzo prosimy! Bardzo, bardzo!

            - Na pewno chcecie to wiedzieć? - zapytał starzec dla pewności.

            - Tak! - pisnęła dziewczynka, odpowiadając za wszystkich.

            - No opowiedz im jeśli tak bardzo chcą.

            Wszyscy odwrócili się w stronę wozu kupca. Ujrzeli tam kobietę oraz młodzieńca, którzy dopiero co wyszli z wehikułu i zabrali się do swojej pracy. Kobieta miała w rękach sterty jakiś szmat, które zapewne szły na sprzedaż. To ona zwróciła się do starca. Młodzieniec wynosił z wehikułu drewniane skrzynki z nieznaną zawartością. Podczas tej czynności tylko raz rzucił okiem na małą grupkę dzieci, zebranych wokół starca. Najdłużej zatrzymał wzrok na Janie, co najstarszemu chłopakowi nie uszło bez uwagi. 

            - No dobrze - przytaknął kupiec. - Usiądźcie tutaj na polanie, a ja wam opowiem pewną historię, chociaż nie wiem czy dobrze robię, bo po wysłuchaniu jej, pewnie nie będziecie mogli spać po nocach.

            Semi aż cała dygotała z podniecenia, Jan również robił wrażenie bardzo przejętego, natomiast Nabu oraz Samson, nie byli pewni czy chcą tego słuchać. Co do kobiety i młodzieńca, to oddali się oni od wozu. Najwyraźniej mieli coś ważnego do załatwienia w mieście.

            - Dawno temu - zaczął kupiec, który usiadł sobie wygodnie na pniu drzewa. - W tych okolicach znajdowało się królestwo, w centrum którego stał potężny zamek. Był wyższy od najwyższej góry jaką kiedykolwiek widzieliście. Zamieszkiwała go pewna królowa o niepospolitej urodzie, która poprzez swoje nierozsądne rządy doprowadziła do upadku całego królestwa. Piękną Królewnę ani trochę nie obchodził los jej poddanych. Jeszcze przed całkowitym upadkiem, uciekła z zamku pozostawiając ludzi własnemu losowi. Nie długo po tym wydarzeniu, na zamek ruszyła armia najeźdźców, która zrównała wszystkie budowle z ziemią, a ludność przegoniła do lasów. Taki sam los czekał wcześniej dwa pozostałe królestwa, które leżały w sąsiedztwie. Królowie tych włości, jako jedyni uciekli bez jakichkolwiek szkód, czy obrażeń. Nikt nie wiedział co z nimi się stało, gdy po wielu latach odkryto wielkie bagno, z którego wystawały przedmioty należące do władców oraz ich szczątki. Ludzie mówili, że duchy tych zmarłych istot wyszły na zewnątrz i zamieszkały w twierdzy, należącej wcześniej do pięknej królowej. Ich wzajemna niechęć do siebie, oraz wszelkich istot ludzkich sprawiła, że stali się najbardziej przerażającymi stworzeniami na ziem. Ich krzyki oraz lament da się słyszeć w każdą noc, wystarczy podejść pod skraj tego lasu i nasłuchiwać. Ale nie polecam tego nikomu. Było wielu takich śmiałków, którzy chcąc udowodnić przed światem jak bardzo są męscy, zapuścili się do ruin dawnego królestwa. Od tamtego czasu, słuch po nich zaginął. Jeśli tak bardzo chcecie podzielić ich los, to droga wolna. Wystarczy przejść ścieżką, która znajduje się tuż za mną, ominąć wąwóz i wejść do jaskini. Kiedy ją przejdziecie, staniecie dokładnie przy starej bramie zrujnowanego zamku. Do tamtego momentu będziecie bezpieczni, ale gdy tylko przekroczycie granice zamku... - kupiec nachylił się nad skupionymi przed nimi młodzieńcami i wzniósł do góry palec wskazujący. - Możecie już nigdy więcej nie wrócić do swoich rodzin.

            Starzec umilkł.

            Jego słuchacze nie mogli dobyć głosu. Nabu wraz z Samsonem siedzieli z rozwartymi gębami. Semi miętoliła w dłoniach swoją drogocenną sukienkę, jeszcze trochę a z nerwów by ją porwała. Jan ciężko oddychał i co raz przegryzał wargi.

            Kupiec podniósł się na nogi i ruszył w stronę swojego wozu, zaprzęgniętego w jednego osiołka. Koście w kolanach strzelały mu niczym drwa w palenisku.

            - Mam nadzieję, że udało mi się was odwieźć od tego głupiego pomysłu, zwiedzania ruin - powiedział na koniec starzec. - Trzymajcie się ciepło dzieciaki. I uważajcie na siebie.

            Mówiąc te ostatnie słowa kupiec spojrzał ukradkiem na Jana, chłopiec poprzysiągłby, że starzec mrugnął do niego, ale mogło mu się to tylko wydawać.

            - Bywajcie - pożegnał się kupiec i odszedł do swojego wozu.

            Członkowie Unii Czworga przez chwilę siedzieli nie odzywając się. Ciszę przerwała jak zwykle nadpobudliwa Semi.

            - O rany! Jeśli to prawda, to musimy tu przyjść w nocy!

            - Chyba oszalałaś? - zapytał Samson. - Nie słuchałaś tego starucha? A co jeśli naprawdę w tych ruinach żyją jakieś dziwadła. Nie wiem jak ty, ale mi życie miłe.

            - To właśnie chcę sprawdzić - opowiedziała dziewczyna. - Jeśli usłyszymy ich dziwne lamenty, to znaczy że żyją a jeśli żyją to...

            - To co? - dopytywał się Nabu, który wyglądał na bardzo przerażonego.

            Semi wyskoczyła w powietrze, zrobiła piruet, stanęła przed swoimi przyjaciółmi z rękoma wspartymi na biodrach i oznajmiła uroczyście:

            - To Drużyna Odkrywców jako pierwsza pójdzie do ruin i z nich wróci.

            Nabu cały pobladł. Wyglądał jakby miał zaraz zwymiotować.

            - Semi nie mówisz chyba poważnie? - zwrócił się do niej Jan.

            - Najpoważniej w życiu - rzekła młoda dziewczyna. - Jeśli uda nam się udowodnić, że cała ta opowieść to zwykła bujda, wtedy ludzie zaczną nas poważać. Staniemy się sławni. Może nawet napiszą o nas pieśń.

            Samsona rozmarzył się na wieść o tym. Już widział siebie, odzianego w drogą zbroję, jak stoi z obnażonym mieczem, a przed nim klęczą jego dwaj wyrośnięci bracia, którzy przyznają się do tego, że Samsona jest najwspanialszym rycerzem w dziejach. Chłopiec aż westchnął z przejęcia. Z zadumy wyrwał go kuksaniec Jana.

            - Samson co z tobą, Semi pytała czy wchodzisz w to.

            - W co? - zapytał skołowany chłopak.

            Semi przewróciła oczami.

            - O matko, czemu nigdy nikt mnie nie słucha. Pytałam czy idziesz z nami dzisiaj w nocy pod las, nasłuchiwać tych dziwnych istot. Musimy się najpierw upewnić czy one istnieją. Jan się zgodził.

            - A Nabu? - zapytał Samson. Zaraz potem przeniósł wzrok na otyłego przyjaciela, który ssał swojego kciuka. Semi machnęła tylko ręką.

            - Nic mu nie jest, pewnie mu bułka zaszkodziła. Weźmiesz go ze sobą, jak będziesz szedł. Bo chyba idziesz? Czy jednak masz pietra?

            Samson oburzył się na te słowa koleżanki.

            - Sama masz pietra - odburkną. - Lepiej mi powiedz, o której się spotykamy?

            Dziewczynka uśmiechnęła się złowieszczo.

            - Tuż przed północą. - odpowiedziała po krótkim namyśle. - Jan weźmiesz ze sobą jakiś lampion?

            - Jasne - przytaknął wysoki chłopiec. - Ojciec ma kilka, jeden z nich będzie w sam raz.

            - Świetnie. - Semi zatarła ręce. - No to do północy. Czeka nas wspaniała noc!

            Nabu nie podzielał entuzjazmu koleżanki, przez całą drogę powrotną szedł jakby miał nogi z waty. Zastanawiał się również, jaką by tu wymówkę wymyślić. Nie specjalnie mu się śpieszyło na spotkanie z upiorami.  Kiedy przed samym domem, otworzył wreszcie usta by coś powiedzieć, Semi go uprzedziła:

            - Aha Nabu, jeśli chcesz nam wcisnąć jakąś wymówkę, to lepiej tego nie rób, bo inaczej powiem twojemu ojcu, że wyjadasz słodkości z waszej spiżarni.

            Grubasek stanął jak wryty. Powiedział sobie w myślach, że następnym razem, jak coś podbierze z rodzinnych zapasów, to zje to w ukryciu. Z takim postanowieniem ruszył mozolnym krokiem, do wielkiego domu skarbnika miasta.

 

3.

            W nocy o ustalonej godzinie, cała czwórka spotkała się daleko poza murami miasta. Członkowie grupy musieli jakoś ukryć swoją nieobecność w domu, dlatego każdy z nich wypchał kołdrę słomą, aby wyglądała jakby ktoś rzeczywiście pod nią spał. Następnie po kolei wyszli przez okna swoich domów. Nabu był zbyt gruby by to zrobić, więc bez większych ceregieli, wyszedł głównymi drzwiami, jakby nigdy nic. W końcu służba w jego domu często wchodzi i wychodzi o każdej porze.

            - Masz lampion? - Zapytała, okryta płaszczem Semi swojego wysokiego kolegę.

            Jan wzniósł do góry drewniane pudełko, w środku którego znajdowała się świeczka razem z jakimś szkłem. Te szkło kierowało światło w określone miejsce.

            - Świetnie - mówiła dalej Semi. - Chodźmy więc.   

            Samson oraz Nabu szli na szarym końcu, podczas gdy Jan z Semi kroczyli przodem, oświetlając drogę przed nimi. Po paru godzinach natrafili na skraj lasu, przed którym się zatrzymali.

            - Dobra, jesteśmy - oznajmiła Semi.

            Nabu zaczął się rozglądać na boki, jakby czekał aż coś wyskoczy zza ciemnych zarośli i pochwyci ich wszystkich.

            - Co teraz? - zapytał roztrzęsiony grubasek.

            Dziewczynka usiadła na starym pniu i powiedziała:

            - Czekamy.

            Jan położył lampion na kamieniu. Światło padało głównie na Semi, która odziana w ciemny płaszcz, przywodziła na myśl zupełnie inną osobę. Jan miał wrażenie, że to jedna z jego sióstr siedzi obok niego, a nie córka najbardziej znanego kupca w królestwie.      Semi i Jan poznali się, gdy chłopiec miał dziesięć lat a dziewczynka siedem. Natrafili na siebie w wyłomie, jaki powstał w murze podczas straszliwiej burzy. Dziewczynka cała była umazana błotem i Jan wziął ją za typową wieśniaczkę. Spędzali ze sobą niemal każdy wolny czas, podczas którego wymyślali sobie różne zabawy. Ich wspólny śmiech niósł się po całym królestwie. Chłopiec bardzo się zdziwił, kiedy się dowiedział, że Semi jest córką bogatego i bardzo wpływowego człowieka. Zawsze wydawało mu się, że tego typu damy są wyniosłe i dumne. Semi była zupełnie inna. Chociaż lubiła ładnie się ubierać, to nie sprawiało jej ujmy, gdy musiała włożyć na siebie coś pospolitego, jak choćby czarny płaszcz.

            Zapatrzony w dziewczynę Jan zapomniał całkowicie o lampionie, który mało co a spadłby z kamienia i zgasł na zawsze. Złapał go w ostatniej chwili. Nikt tego incydentu nie zauważył, nawet Samson i Nabu. Obaj byli zbyt zajęci rozmową, żeby zwrócić uwagę na niezdarność kolegi. Jan przypomniał sobie jak poznał ich dwóch. Było to dwa lata po tym jak po raz pierwszy trafił na zabrudzoną Semi. Grubasek i niski chłopiec wracali właśnie z lekcji czytania i pisania. Uczył ich sam Korneliusz, czyli najstarszy i najmądrzejszy z mnichów. Uczniowie zauważyli jak jakaś dziewczynka dosłownie przenika przez gruby mur. Zainteresowani podbiegli do miejsca, w którym zniknęła młoda panna i dostrzegli, za skrzętnie zakrytymi krzakami, otwór wielkości dużej beczki. Nie zastanawiając się długo, przeszli na drugą stronę. Znaleźli się w dolnym mieście, czyli zubożałej części królestwa, gdzie mieszkali typowi wieśniacy. Zafascynowani swoim odkryciem, chcieli wrócić do siebie i powiadomić o tym straży. Jednak, gdy tylko się odwrócili, zauważyli przed sobą trzech dryblasów z szyderczymi uśmiechami na twarzach. Byli to synowie kowala. Bardzo silni i mocni w biciu. Zaciekawił ich widok, dwóch karzełkowatych chłopczyków w drogich odzieniach. Synowie kowala, spuścili Nabu i Samsonowi łomot. Zaraz potem chcieli ich pozbawić ubrań, żeby je sprzedać. Poturbowane dzieciaki krzyczały przerażone. Wtedy na ratunek przyszła Semi, która obrzucała dryblasów kamieniami. Wściekli bijatycy, chcieli dorwać dziewczynkę, ale nie udało im się. Gdy tylko się ruszyli, runęli na twarze. A to za sprawą liny, o którą się potknęli. Koniec tej liny trzymał Jan i szybko obwiązał nim zdezorientowanych pyszałków W ten sposób razem z Semi uratował Samona oraz Nabu i od tamtej pory, wszyscy zostali przyjaciółmi.

            - O czym tak myślisz Jan? - zapytał Samson, który wyrwał swojego starszego kolegę z zamyśleń.

            - O niczym - odpowiedział pośpiesznie syn cieśli. - Ja tylko... - chłopiec nie dokończył, gdyż powietrze rozerwał przeraźliwy krzyk, który zmroził mu i jego przyjaciołom plecy.

            - Co... co to było? - zapytał przerażony Nabu.

            Chwile potem dało się słyszeć kolejny wrzask, tym razem jakby należący do kobiety.

            - To te stwory! - powiedziała Semi. - One istnieją naprawdę!

            Samson poklepał swojego otyłego przyjaciela dodając mu w ten sposób otuchy. Sam szerokimi oczami rozglądał się na boki.

            - W porządku, może i one istnieją - powiedział najniższy chłopiec. - To teraz możemy już wracać do domów?

            Nagle między drzewami przemknął jakiś cień.

            - Ej! Widzieliście to? - odezwała się dziewczynka, która jako pierwsza zauważyła jakiś ruch.

            - Tak, coś tam jest - zawtórował jej Jan.

            Semi poderwała się na nogi.

            - Chodźmy to sprawdzić! Może, ktoś potrzebuje pomocy i to on tak wrzeszczy, sami słyszeliście jakby krzyk kobiety. No chodźcie!

            Zanim którykolwiek z chłopaków zdążył zareagować, ich koleżanka była już w lesie.

 

4.

            - Se-mi! - nawoływali koledzy.

            Cała czwórka przedzierała się przez gęsty las. Z przodu szedł Jan z lampionem, za nim kroczył Samson a na końcu człapał Nabu, który kurczowo trzymał się ciuchów swojego niskiego kolegi.

            - Se-mi! - wołali głośno, ale nie doczekali się odpowiedzi.

            - To te potwory - mówił Nabu. - One ją porwały. Na pewno.

            - Nawet tak nie mów Nabu. - odezwał się Jan.

            - To na pewno one. Mówię wam - tłumaczył przerażony grubasek.

            Jan i Samson sami nie wiedzieli, w co mieli wierzyć. Najważniejsze dla nich było znaleźć Semi i czym prędzej wrócić z nią do zamku. Najlepiej tak, żeby nikt ich przy tym nie zauważył.

            W pewnej chwili coś szarego przemknęło tuż przed nimi. Chłopcy stanęli jak wryci. Nieznana postać zaczęła powoli wyłaniać się z zarośli. Jej czarna sylwetka majaczyła na tle wielkiego, srebrnego księżyca. Janowi serce podeszło aż do gardła. Zamierzał krzyknąć i pierzchnąć jak najdalej z tamtego miejsca, ale wtedy właśnie tajemnicza postać zrzuciła z siebie ciemną opończę i przed grupką przerażonych chłopaków pojawiła się znajoma twarzyczka.

            - Sem... - wypalił Nabu, ale poszukiwana przez nich osóbka, szybko zakryła mu swoją dłonią usta.

            - Ciii - wyszeptała do niego jak i pozostałych przyjaciół.

            - Co ty wyprawiasz Semi! - powiedział ściszonym głosem Jan.

            Semi wyszczerzyła swoje bielutkie ząbki.

            - Chodźcie to wam coś pokażę.

            - Nie ma mowy, nigdzie nie idziemy - rzekł Samson, ale zaraz potem pożałował swoich słów, bo Semi błyskawicznie zarzuciła na siebie swój płaszcz i ponownie zniknęła w zaroślach, zachęcając ich do podążenia za nią.

            - Nie no ja chyba zwariuję - oznajmił poddenerwowany Samson.

            Chłopcy ruszyli w ślad za swoją koleżanką. Znaleźli ją dopiero u stóp jakieś dziwacznej góry. Przywodziła ona na myśl dwa wielkie, powyginane rogi, które u podnóża łączyły się w jedną całość. Dla nie których góra była jak dwie, łyse łodygi, wyrastające z jednego korzenia.

            Semi kucała za wyłomem skalnym, wpatrując się w czarną pustkę.

            - Tym razem nam nie ucieknie - rzekł Samson.

            Niski chłopak zakradł się do dziewczyny i zamierzał się na nią rzucić, by siłą zaciągnąć ją z powrotem do miasta. Ta jednak była sprytniejsza niż na to wyglądało. Nim Samson zdążył choćby wysunąć do przodu swoje ręce, ta wystawiła płasko dłoń i palcem wskazującym pomachała przecząco na boki.

            - Nawet nie próbuj - powiedziała, nie odwracając się nawet do kolegi.

            Samson jedynie westchnął zrezygnowany.

            - A gdzie reszta? - zapytała Semi.

            - Właśnie tu idą.

            Chwilę potem cała grupka przyjaciół była w komplecie.

            - Semi przestań się wygłupiać - tłumaczył jej Jan. - Nie będziemy za tobą latać w nocy po nieznanym lesie. Nawet do końca, nie wiemy jak teraz wrócić.

            Dziewczyna uciszyła kolegę.

            - No co za bezczelna... - zaczął Jan ale nie dokończył, bo z mroku zaczęło się coś wyłaniać.

            U podnóża góry jakiś dziwaczny kształt wypełzł z jaskini, której chłopcy wcześniej nie mieli czasu dostrzec. Wyglądał jak powyginany szkielet ludzki, który poruszał się na czterech kończynach. Mocno przylegając do o ziemi, sunął on po gładkich skałach aż natrafił na niewielkie wzniesienie. Wtedy płynnie powstał na nogi. Zrobił to jakby, został uszyty z samych materiałów. Nie było widać żadnych zgięć w kolanach, łokciach czy choćby w talii. A przecież ukryte za skałą dzieci, dokładnie widziały, że postać miała szkielet. Stwór wszystko wykonał gładko i bezdźwięcznie. Kiedy stał, wyglądał jak sterta czarnych, porwanych szmat, które falowały na lekkim wietrze. Całość robiła ponure i niezwykle przerażające wrażenie. Można było go porównać do upiornego stracha na wróble, który ożył i zapragnął zasmakować w ludzkiej krwi.

            Obserwujące go z oddali dzieciaki, były sparaliżowane ze strachu. Po policzkach Nabu płynęły łzy, jego dłonie klekotały tak głośno, że Samson musiał je przytrzymywać by czasem niepotrzebny hałas nie zdradził ich obecności. Jan zgasił wcześniej lampion i ciągle trzymał palce na knocie świeczki, nawet nie poczuł kiedy rozżarzony sznur przypalał mu skórę na palcach. Semi wpatrywała się w dziwną postać jak urzeczona. Bała się to prawda, ale jednocześnie czuła niezwykle podniecenie z faktu, że właśnie odnalazła jednego z tajemniczych stworzeń, o których chodziły legendy.

            Upiorny kształt wygiął się nienaturalnie do tyłu i zawył donośnie. Jego krzyk sprawił, że na ciałach członków Unii Czworga wystąpiła gęsia skórka. Nabu pochlipywał jak mała, biedna dziewczynka. Jego przyjaciele zakryli sobie rękoma uszy, gdyż nie mogli znieść tego strasznego wycia. Każdy z osobna zaciskał zębami usta, by nie krzyknąć czasem z przerażenia.

            W końcu stwór umilkł. Nabu jednak nie wytrzymał i zapłakał doniośle. Wtedy mroczna postać błyskawicznie skierowała swoją głowę w kamień, za którym kryły się dzieci.

            - Chodu! - wrzasnął Jan. Złapał pod ramię Semi, która nie spieszyła się z ucieczką i pociągnął ją w stronę lasu. To samo uczynił Samson ze swoim najlepszym przyjacielem. Cała czwórka biegła co w sił w nogach, przemykając między drzewami, których gałęzie kaleczyły ich delikatną skórę.

            W pewnym momencie Nabu zahaczył swoim płaszczem o jedną z gałęzi i tak ugrzązł. Kiedy spróbował szarpnąć tkaniną, ujrzał tuż przed sobą przerażającą twarz. Patrzyła na niego pustymi oczodołami. Miała wielkie, ludzkie szczęki, które zwisały nienaturalnie. Zwłaszcza dolna szczęka. Wyglądała jakby ktoś, ją wyłamał z zawiasów i tak zostawił. Ze środka otworu gębowego wystawał czarny, cienki jęzor. Oblizywał on przegniłe zęby.

            Nabu wrzasnął przeraźliwie i tak mocno szarpnął ciałem, że porwał cały płaszcz. Uwolniony wypalił jak z procy. W ciągu krótkiej chwili dogonił przyjaciół.

            Samson patrzył na niego zdziwiony. Kiedy się obrócił, zobaczył pełzające po ziemi potwory. Były ich aż trzy. Trzy czarne widma, które chciały ich dopaść.

            Niski chłopak krzyknął i momentalnie przyśpieszył. To samo Uczynił Jan razem z Semi. Wysoki chłopak nie mogąc dłużej biec z niewygodnym lampionem, cisnął nim w stronę pełzających widm. Usłyszał tylko jak przedmiot z drewna pęka i drzazgi rozlatują się na boki. Samson niemalże czuł jak szponiaste łapy widm zaciskając się na jego przegubach. Biegł najszybciej jak tylko mógł. Miał wrażenie, że jeszcze chwila a serce wyskoczy mu z klatki piersiowej. Chłopiec ani myślał o odpoczynku. Równałby się on ze śmiercią i to zapewne w strasznych męczarniach. Myśląc o tym Samson nie spostrzegł, kiedy dosłownie wyleciał spoza granic lasu. Na niego czekał już Nabu, który nie mógł złapać tchu. Tuż za Samsonem wybiegli z lasu Jan razem z Semi. Oboje mocno wyczerpani. Kiedy wszyscy się spotkali, z lasu wydobył się przerażający wrzask, który przeszedł w dziwny skowyt, jakby ktoś lamentował. Członkowie Unii Czworga spojrzeli na ciemny las, ale nikt już nie dojrzał sylwetek potworów. Zaczerpnąwszy nieco powietrza, cała grupa ruszyła do miasta. Tam każdy przedostał się do swojego domu i błyskawicznie wsunął się pod kołdrę. Nabu nakrył się nią cały, ani myślał spoglądać w ciemne kąty pomieszczenia, bo może tam też się czai zło.

 

5

            Dzieci już nigdy więcej nie zapędzili się do strasznego lasu. Nikt nie miał na tyle odwagi, a może nikt nie był na tyle głupi, bo Semi nie raz o podobnym wypadzie myślała. Ale kiedy Samson zaczął jej snuć wyobrażenia na temat tego, co mogłyby robić widma z pojmanymi osobami, Semi traciła wtedy ochotę na podobne wycieczki.

            Mijały lata, a Drużyna odkrywców ciągle trzymała się razem. Dzieci bawiły się ze sobą niemalże każdego dnia. Urządzały wyścigi na wózki, które później Jan za karę musiał naprawiać. Pływali po pobliskiej rzece we własnoręcznie zrobionej łódce, a raczej tratwie, którą nazwali: ,,Iglica'' z racji tego, że jedyny maszt wyglądał jak długa i ostra wieża. Za jej pomocą odkrywali nowe tereny. Nabu z wielką przyjemnością nanosił je potem na mapy. Oprócz tego przyjaciele wymyślali różnego rodzaju dyscypliny sportowe, czasami były aż tak głupie, że nawet sami twórcy nie chcieli w nich brać udział.

            Kiedy Jan osiągnął wiek dziewiętnastu lat i stał się prawdziwym mężczyzną, jego kochany ojciec zmarł. Chorował już od paru dobrych lat. Jego ciało marniało z każdym dniem, aż wreszcie całun śmierć porwał to, co jeszcze z niego zostało. Chłopiec bardzo przeżywał śmierć ojca, podobnie jak jego matka, która jak inni twierdzili, zmarła z tęsknoty za swoim mężem w zaledwie parę miesięcy od momentu, kiedy pochowała swego lubego.             Nieszczęśliwy Jan w jednym czasie stracił nie tylko obojga rodziców. Większość jego rodzeństwa pozakładało własne rodziny i każdy z osobna zamieszkał gdzieś indziej,  pozostawiając Jana razem z najmłodszymi dziewczynkami, które urodziły się bardzo późno. W chwili, gdy ich rodzice zmarli, miały oboje po dziesięć lat.

            Po tym czasie Drużyna Czworga zaczęła się psuć. Przyjaciele dojrzewali i przestały ich bawić wszelkiego rodzaju rozrywki, które jeszcze parę lat temu, stanowiły ich główne zajęcie. Każdy z nich miał już własne obowiązki.

            I tak Samson ćwiczył zawzięcie szermierkę. W jego ciele oprócz mięśni, przybyło coś co nazywa się oficjalnie ambicją. Samson miał duże plany. Zamierzał zastąpić ojca na jego stanowisku. Chociaż pretendentów do tego stanowisku było wielu, w tym dwójka starszych braci Samsona, która nadal wyszydzała swojego młodszego braciszka. Ojciec w kółko powtarzał Samsonowi, że jest mały i mizerny. Mimo ćwiczeń walki na miecze, nigdy nie będzie tak dobry jak jego bracia. Lepiej niech zajmie się czymś prostym, na przykład polityką, a prawdziwe męskie zajęcie czyli wojaczkę, zostawi komuś silniejszemu i bardziej dorosłemu. Samson po takich słowach wpadał we wściekłość. Po kryjomu ćwiczył walkę w podziemiach koszar. Zaszywał się tam na długie godziny, przez to nie miał czasu by spotykać się ze swoimi przyjaciółmi. Po jakimś czasie odseparował się całkowicie od ludzi.

            Nabu również zmienił się pod wpływem działań swojego taty. Inteligentny lecz niezwykle leniwy chłopiec, codziennie był poddawany dużej presji ze strony sędziego.

            - Pamiętaj, zawsze wybieraj tych, którzy oferują ci więcej złota - tłumaczył ojciec synowi.

            - Tak tato. Będę pamiętał.

            - Jeśli będziesz miał do wyboru, bogactwo a życie kogoś bliskiego, co wybierzesz?

            Nabu zawsze wtedy wahał się z odpowiedzią.

            - Co wybierzesz?! - naciskał sędzia.

            - Bogactwo - odpowiadał niechętnie otyły chłopak.

            Na twarzy sędziego malował się wtedy uśmiech.

            - Dobrze Nabu. Zawsze tego się trzymaj. Będziesz kiedyś bogaty, a bogaci ludzie mają ciężko. Wszyscy dokoła będą ci zazdrościć. Niektórzy będą nawet udawać, że cię lubią. A tak naprawdę, ich celem stanie się twoje złoto. Tak jest ze wszystkimi.

            - Ale moi przyjaciele bardzo mnie lubią. I to za to kim jestem. Nie obchodzi ich to co mam. - Pewnego dnia w ten sposób odpowiedział ojcu Nabu, który bardzo szybko pożałował swoich słów.

            Otrzymał wtedy tęgie baty. Był bity zawsze wtedy, gdy odpowiadał niezgodnie z oczekiwaniami sędziego. Jego zdanie przestało mieć znaczenie. Rygorystyczny sposób wychowania sędziego, zmienił chłopca z miłego i zabawnego w chłodnego i egoistycznego mężczyznę, który musiał pozostawić swoich przyjaciół i żyć samotnie.

            Jeśli chodzi o Semi, to w końcu skończyła jak większość dam. Stała się dumna oraz próżna. Gardziła wszystkimi ludźmi. Uważała się za najpiękniejszą na ziemi. Przyczyniły się do tego jej kuzynki, które również były zamożne. Ciągle jej tłumaczyły jak powinna wyglądać dama w ich wieku.

            - Musisz wreszcie przestać się spotykać z tą bandą dzikusów i obszarpańców - mówiły do Semi, nawiązując do Unii Czworga.

            - To moi najlepsi przyjaciele. Nie mogę ich zostawić.

            - Jeśli chcesz, żeby ludzie wiązali cię razem z tą hołotą, to proszę bardzo. Już nie długo będziesz słyszała za sobą słowa w stylu: ,,Ej zobaczcie, to ta wieśniaczka co biega umazana w błocie''. Czy może wolisz, żeby ludzie wskazywali cię palcem i mówili: ,,Popatrzcie, to Semi, najpiękniejsza z dam jakie stąpały po tej ziemi. Zapewne wyjdzie za jakiegoś przystojnego księcia i zostanie królową''. No sama powiedz kochana, co wolisz słyszeć?

            Semi milczała, ze spuszczoną na dół głową.

            Kuzynki ją głaskały po włosach i powtarzały te same słowa:

            - Teraz to my będziemy twoimi najlepszymi przyjaciółkami. Dzięki nam wyjdziesz na ludzi.

            Pod wpływem natarczywych kuzynek, Semi zmieniła się nie do poznania.

            Z Unii Czworga jedyną osobą jaka praktycznie się nie zmieniła, był Jan. Chociaż chłopak najwięcej w życiu przeżył i najciężej pracował. To jego charakter nie został przez koleje losu zepsuty. Wręcz przeciwnie, stał się jeszcze bardziej wartościowym człowiekiem. Po śmierci rodziców najważniejsze dla niego stały się dwie małe siostrzyczki, bliźniaczki, których los leżał wtedy w jego rękach. Jan sądził, że już do końca życia będzie kontynuował zawód swojego ojca cieśli. Nie spodziewał się, że zmiany przyjdą tak szybko i staną się tak drastyczne.

 

6

            W dokładnie rok po śmierci bardzo szanowanego człowieka w mieście - taty Jana, na którego pogrzebie był również Samson, gdyż bardzo sobie cenił starego, dobrego cieślę. Młodzieniec wracał przemęczony z treningu do domu. Gdy niespodziewanie drogę zagrodziło mu jakiś trzech nieznanych ludzi. Wszyscy nosili na sobie szare i znoszone płaszcze. Wyglądali ubogo. Samson odruchowo wyciągnął miecz z pochwy i stanął w pełnej gotowości do walki.

            - Czego ode mnie chcecie? - warknął bojowo.

            Jedna z osób - starszy mężczyzna z siwą brodą, wyszedł mu naprzeciw. Ręce trzymał przed sobą na znak, że nie ma złych zamiarów.

            - Nasz syn - zaczął starzec, wskazując na młodego mężczyznę, który był z nimi. - Szuka pilnie jakiejś pracy. Podobno potrzebujecie żołnierzy. Dlatego, zwróciliśmy się do ciebie panie.

             Samson zmierzył starca wzrokiem, zaraz potem zlustrował dwoje pozostałych ludzi. Wśród nich była kobieta w wieku około czterdziestu pięciu lat, oraz wspomniany już o połowę od niej młodszy mężczyzna.

            - Te chuchro, chce być wojownikiem? - Samson wskazał mieczem na młodego mężczyznę.

            - Nie znaleźliśmy dla niego innej pracy - tłumaczył starzec. - Wierzymy, że okaże się pan łaskawy i znajdzie dla niego jakieś zajęcie. Gdy zacznie ćwiczyć, na pewno nabierze postury i będzie dobrym wojownikiem.

            Samson pokręcił przecząco głową.

            - Na pewno nigdy nie będzie tak dobry jak ja. I wątpię by kiedykolwiek nauczył się wojaczki. To teren przeznaczony tylko dla prawdziwych mężczyzn. Niech lepiej pójdzie zrywać jabłka. To jedyne zajęcie któremu podoła.

            Samson uśmiechał się szyderczo do bezrobotnego. Tamten patrzył na niego spokojnie nie okazując żadnych emocji, poza obojętnością.

            Wojownik przejechał rękawicą po ostrzu i wpatrywał się w błyszczącą stal.

            - Jak już wszystko wiecie, to radzę wam stąd uciekać wieśniaki. Bo jeszcze chwilę, a nie będę już takim miłym człowiekiem. Rozumiemy się?

            Cała grupa przybłędów przytaknęła jednocześnie.

            - Jak najbardziej mój panie - mówił dalej strzec. - Chcieliśmy jeszcze tobie przekazać pewne dary. Bardzo cenne dary.

            Samson zmrużył oczy. Nie odnalazł wzrokiem wśród tych biednych ludzi żadnych kufrów, worków ani nawet wypchanych kieszeni. Pomyślał, że to kolejna grupa ludzi, która chce mu się przypodobać. W końcu był bardzo znany i ceniony.

            - Gdzie niby macie te dary? - zapytał. - Bo z tego co widzę, to nie stać was nawet na sensowny ubiór, a co dopiero na jakiś prezent. Lepiej mnie nie prowokujcie, bo zobaczycie do czego jestem zdolny. - Na potwierdzenie tych słów, Samson dał pokaz swojej zręczności, machając szybko mieczem. Na biednie odzianych osobach, nie zrobiło to wrażenia.

            - Nasz dar nie da się w nic zapakować - rzekł starzec. - Jest zbyt duży, żeby się gdziekolwiek zmieścił.

            Samson zmrużył oczy.

            - Nie rozumiem.

            Starzec zaśmiał się cicho.

            - Z czego tak się cieszysz dziadku? - zapytał obraźliwie wojownik. Wyciągając w jego stronę ostry miecz.

            - Z niczego - odpowiedział tamten. - Po prostu często słyszę podobne sformułowanie. Ale nie przyszliśmy o tym dyskutować. Ale o tym by zrobić z ciebie panie, władcą pewnego królestwa.

            Samson rozdziawił szeroko gębę.

            - Pragniemy abyś został królem na zamku - odezwał się młodzieniec w szarym płaszczu.

            - Czy to jakiś żart? - zapytał zdezorientowany syn generała. - Bo jeśli tak, to lepiej uciekajcie, zanim mój miecz przeszyje wasze nędzne ciała.

            Nieznajomi nawet nie drgnęli.

            - To żaden żart - rzekła po raz pierwszy kobieta. Jej głos był ciepły ale jednocześnie stanowczy. - Wybraliśmy właśnie ciebie.

            - A to niby czemu właśnie mnie? - zapytał wciąż niedowierzający Samson.

            - Bo tylko ktoś tak silny i mądry jak ty panie, jest w stanie podołać podobnemu wyzwaniu. Czy może się mylę? - Starzec spojrzał pytająco na swojego rozmówcę. Chłopiec schował miecz do pochwy i wypiął dumnie pierś.

            - To oczywiste - odpowiedział Samson. - że się nie mylisz starcze. Tak czy siak, będę kiedyś piastował wysokie stanowisko. Jeśli to prawda co mówicie, a w co wątpię, to zgadzam się. Możecie mnie zrobić królem, w jakiejś zapomnianej dziurze. Wszystko mi jedno.

            Po tych słowach Samson odwrócił się i zamierzał odejść. Zrobił już kilka kroków, ale naraz coś mu się przypomniało.

            - A właśnie - mówił. - Jak dowiem się, że faktycznie zrobiliście mnie królem?       Młodzieniec nie doczekawszy się odpowiedzi, zrobił obrót, ale po nieznajomych nie było śladu. Rozpłynęli się dosłownie w powietrzu. Samson podrapał się po głowie, wzruszył ramionami i odszedł zmęczony do domu. Nawet nie miał pojęcia, że cały czas był obserwowany przez troje biednie odzianych ludzi. 

           

            W tym samym też czasie Semi brała udział w jednym z większych balów jaki miał miejsce w zamku. Jej ojciec był bardzo popularną osobą. Toteż żaden bal, nie mógł się obejść bez niego jak i jego córki, która od momentu, gdy zaczęła wchodzić w życie dorosłe, nauczyła się oczarowywać mieszkańców, swoją urodą jak i elokwencją. Ojciec Semi natomiast, uchodził za wzór projektanta sukni i wszelkiej innej odzieży. Kobiety go uwielbiały. Nigdy nie mogły się doczekać, by zobaczyć nowe projekty ojca Semi. On sam bardzo lubił przebywać w towarzystwie. Czuł się w nim bardzo dobrze. Do tego, każda jego obecność działała jak darmowa reklama.

            Podczas właśnie jednego z bali. Semi wyszła na zewnątrz by zaczerpnąć świeżego powietrza. Była wtedy wręcz rozchwytywana przez przystojnych młodzieńców. Oparła się o balustradę małego ganku i wtedy dostrzegła grupkę ludzi, która siedziała na ławie tuż obok niej.

            - Służba nie powinna plątać się po dworze - powiedziała oskarżycielsko Semi do nich. - Wasze miejsce jest w kuchni. Chyba, że chcecie zostać bezrobotnymi i żebrać jak inni wieśniacy?   

            Trójka bardzo biednie odzianych ludzi, nadal siedziała spokojnie na ławie.

            - My tylko... - zaczęła niemrawo kobieta w średnim wieku, która spoczywała na brzegu ławy. - Chcieliśmy poprosić o trochę znoszonych ciuchów, by odziać naszych przyjaciół, którzy nie mają co na siebie włożyć.

            Semi prychnęła obraźliwie.

            - Chyba żartujecie? - zapytała. - Znoszone ciuchy? Pytacie mnie o znoszone ciuchy? Mnie? Królowej piękności. Sądzicie, że ja chodzą w tych samych łachach przez długi czas jak wy? Co to, to nie. Semi zakłada na siebie tylko wykwintne i nowe stroje. Nigdy stare. Rozumiecie?

            Trójka biednych ludzi przytaknęła jednocześnie.

            - Przepraszamy pani - zaczął młodzieniec. - Nie chcieliśmy cię obrazić. Oczywiście, ty pani zawsze wyglądasz przepięknie. Nawet przez myśl nam nie przyszło, byś kiedykolwiek zakładała na siebie, coś co ktoś już wcześniej ubierał. Nam chodziło o pracownię twojego ojca. Zapewne jest tam dużo zepsutych projektów, bądź tych które nigdy nie trafiły na salony. Zapewne nie przydadzą się one. Jeśli są wam niepotrzebne, chętnie je weźmiemy. Nam nie zależy na wyglądzie, ale na tym by naszym pociechą było ciepło. Tylko tyle.

            Ślicznie odziana dziewczyna, oparła swoje dłonie o kolana. Przywodziła na myśl osobę, która stara się coś wytłumaczyć małemu, nierozumnemu dziecku.

            - Oj biedne wiśniaczki. Jest im zimno i nie mają co na siebie włożyć. Ale wiecie co? Nic mnie to nie obchodzi. Wolę wyrzucić niezrealizowane projekty mojego ojca, niż podarować je takim brudasom. Jak jest wam zimno to, spalcie swoje domy i się ogrzejcie. O nie! Przecież wy nie macie nawet domów. A to pech, no trudno. Takie życie. Chyba będę musiała prosić moich żołnierzy by was usunęli, bo mi jeszcze zaśmierdnie ława, na której lubię spoczywać, gdy jestem zmęczona. 

            Semi podniosła brew zdumiona, tym że swoimi słowami nie wywarła żadnego wrażenia na wieśniakach. Sądziła chociaż, że któryś z nich zacznie ją błagać o przebaczenie by nie stanąć twarzą twarz z silnymi żołnierzami.

            Zdenerwowana dama postanowiła inaczej postąpić ze służbą.

            - No sami tego chcieliście. Straż!

            Nikt jednak się nie pojawił. Semi rozglądała się zdziwiona na boki.

            - Straż! - krzyczała dalej, lecz bez skutku. Wojsko jakby jej nie słyszało, a przecież doskonale sobie Semi zdawała z tego sprawę, że było ich mnóstwo w tamtych okolicach.

            - Straż!

            - To nic nie da moje dziecko - odezwał się jeden z wieśniaków. Starzec, o długiej siwej brodzie. - Nikt i tak cię nie usłyszy, a my nie przyszliśmy tu, by zrobić ci krzywdę.

            Semi spojrzała na niego przerażona. Miała dziwne przeczucie, że jej życiu może coś zagrażać. Słyszała już podobne historie od koleżanek, które zostały pobite i ograbione przez ukrytych w ciemnościach wieśniaków.

            - Kim jesteście i co tu robicie? Poza tym, że przyszliście po ciuchy - zapytała, opierając się plecami o balustradę. - Mój tato ma dużo złota, mogę wam przynieść jeśli tego chcecie.

            Drugi z mężczyzn zaśmiał się. Jego śmiech był łagodny niczym śpiew kanarka.

            - Nie każdy kto wygląda dużo biedniej od ciebie piękna damo, musi od razu być przestępcą. - powiedział, odchylając lekko kaptur, jaki miał wcześniej na głowie. Był bardzo przystąpi i miał niezwykle łagodne usposobienie. Patrząc na niego, miało się wrażenie, jakby patrzyło się na ostoję spokoju.

            - To czego chcecie? - Zapytała nieco uspokojona dama.

            - Mamy dla ciebie pewien dar - rzekła ostatnia z osób. Urocza kobieta w średnim wieku. - Pragniemy abyś została królową na zamku, który już nie długo pojawi się w tych okolicach.

            Semi zmrużyła oczy.

            - Królową - wyszeptała. Po czym spojrzała na swoich rozmówców. - Czy wy czasem za dużo nie wypiliście? Bo po pierwsze, dla mnie to żadna nowina. Już od dawna wiedziałam, że będę w przyszłości królową u boku najprzystojniejszego człowieka na ziemi. Chyba każdy w mieście powinien już to wiedzieć. - Siedzący na ławie ludzie, spojrzeli po sobie nie odzywając się. Semi jakby kątem oka dojrzała na ich twarzach cyniczny uśmiech, który wytrącił ją na moment z równowagi. - Po drugie, ktoś taki jak wy nie jest oczekiwanym przeze mnie informatorem w tego typu sprawach.

            - A kogo pani wyczekiwała? - zapytał młody mężczyzna.

            - Kogoś z wyższych sfer naturalnie.

            - Tak po prawdzie, to już z wyższych sfer, już nie mogliśmy do panienki przywędrować. - powiedział lekko rozbawiony starzec, spoglądając jednocześnie w niebo.

            - Nie rozumiem - rzekła Semi.

            Starzec jedynie westchnął.

            - Piękna damo - zaczęła kobieta w średnim wieku. - Może nie jesteśmy najlepszymi osobami do przekazywania tego typu nowin.

            - Oczywiście, że nie jesteście - wtrąciła się Semi. - Ty kobieto przynajmniej byś włożyła coś sensownego na siebie. Bo wyglądasz jak styrany worek ziemniaków. A wygląd jak mój tata zawsze powtarzał, jest najważniejszy.

            - Mhm - przytknęła kobieta. - Będę to miała na uwadze piękna damo. A teraz proszę, wysłuchaj mnie do końca. Pragniemy abyś została królową na zamku. Będzie się to oczywiście wiązała z wielkimi trudami.

            - Phi - parsknęła Semi.

            Kobieta zignorowała to.

            - Często będziesz musiała robić rzeczy trudne. Trudniejsze niż czy się będzie wydawało. Czy będziesz w stanie sprostać takim zadaniom piękna damo? Czy może, wolisz jedynie dbać o swój wygląd, bo on jak twój mądry tata powiedział, jest przecież najważniejszy.

            Semi zrobiła obrażoną minę.

            - Jak śmiesz! - warknęła. - Jestem Semi! Córka najbardziej szanowanego człowieka w królestwie. Potrafię więcej niż wam się wydaję. Straż! Straż!

            Dziewczyna obróciła się by jej głos lepiej się niósł. Po krótkiej chwili zjawiło się trzech halabardników.

            - No, teraz zobaczycie jak łatwo się rozprawiam z podobnym motłochem jak wy. Lepiej zacznijcie się przyzwyczajać do cel więziennych bo...

            Dziewczyna oniemiała z wrażenia. Troje przybłędów w niewyjaśniony sposób zniknęło. Ławka, na której przed chwilą siedzieli, była zupełnie pusta. Semi powtarzała w kółko:

            - Przecież tu byli, przecież tu byli.

            Straż nie miała pojęcia o co dziewczynie chodziło. Domyślili się, za dużo wypiła i miała urojenia, dlatego zaprowadzili ją z powrotem do zamku, gdzie przesiedziała na krześle całą imprezę, patrząc pustymi oczami ciągle przed siebie i szepcząc:

            - Przecież tu byli, przecież tu byli.

 

            Po skończeniu pewnego etapu w nauce, Nabu został zatrudniony przez swojego ojca do kancelarii. Podczas gdy sędzia załatwiał sprawy w sądzie, jego syn przyjmował w biurze interesantów. Posiadał już dość sporą wiedzę prawniczą i sam potrafił doradzić potrzebującym osobą, oczywiście za wcześniejszą srogą opłatą.         

            Tuż przed końcem pracy, kiedy Nabu szykował się powoli do wyjścia, ktoś wszedł do jego biura. Było to trzech obszarpańców, jak się potem Nabu o nich wyraził. Młodzieniec od razu zrozumiał, że wiele z nich miedziaków nie wyciągnie. W końcu każdy z nich chodził w szarym i ledwie trzymającym się płaszczu z kapturem. Jeden z nich odkrył głowę i powiedział:

            - Pokój temu domowi.

            Był to siwiejący starzec z brodą sięgającą do pasa.

            Nabu zmierzył go wzrokiem i rzekł:

            - Jak po jałmużnę, to powinniście zgłosić się do Alra. To nasz lokaj, pewnie by znalazł trochę resztek z obiadu, które nie zdążył jeszcze wyrzucić psom.

            Starzec spojrzał na niego łagodnym wzrokiem. Nie wyglądał na zmieszanego, ani obrażonego. Co nieco zaintrygowało mądrego grubaska.

            - My nie w tym celu - rzekł inny z przybłędów. Mężczyzna nieco starszy od Nabu i kilkukrotnie od niego bardziej przystojny.

            - Tak? - zapytał Nabu w bardzo chamski sposób, jakby chciał na wstępie wyśmiać jego gości. - Wiecie chyba, że jak chcecie otrzymać poradę prawniczą to powinniście wcześniej wyłożyć na stół kilka złotych moment. A patrząc na was, nie wiem czy kiedykolwiek widzieliście chociaż na oczy kawałek złota.

            - Widzieliśmy dużo ciekawsze rzeczy drogi panie - odezwał się ostatnia z osób. Bardzo urokliwa kobieta, która mogła być matką przystojnego młodzieńca. - Złoto przy nich, nie miało żadnego znaczenia.

            - Tak, zapewne - zaśmiał się cynicznie grubasek. - To czemu mogę zawdzięczać wizytę tak interesujących osób?

            - Mamy dla szanownego pana coś o wiele wartościowszego niż worek złota. - rzekł starzec, który usiadł naprzeciwko młodego prawnika. Obserwował jak tamten jadł smakowitą bułkę, wyciągniętą z dolnej szuflady biurka.

            - Doprawdy? Czyli co? Śmierdzące szmaty, które macie na sobie? - powiedział Nabu przeżuwając doniośle.

            Dla starca nie wiadomo co było gorsze, słowa młodzieńca, czy to że wymawiał je ciągle jedząc, niczym nieokrzesana świnia.

            - Nie. Nie śmierdzące szmaty - mówił dalej staruszek. - Ale całe królestwo, które już nie długo będzie do pana należeć.

            Nabu przełknął głośno pieczywo. Z wrażenia aż mu się odbiło, co nie specjalnie spodobało się jego rozmówcą.

            - Ciekawa bajeczka dziadku - powiedział Nabu, po chwili namysłu. - I co w zamian za te królestwo chcecie? O! Niech zgadnę. Jedzenie. Wiecie ilu obdartusów przychodzi do mnie z podobnymi historyjkami? Oni przynajmniej jakoś się starają, by ich wymuszone opowiadania brzmiały prawdziwie. Wy nawet tego nie potraficie. Jesteście żałośni.

            Kobieta ruszyła energicznie w stronę nadętego młodzieńca. Przystojny chłopak złapał ją w ostatniej chwili za rękę i wyszeptał jej coś do ucha. Ta się uspokoiła.

            - A więc to tak! - powiedział Nabu, zrywając się z siedzenia. - Jesteście jak cała ta reszta biedaków. Nic tylko żebrzecie, a jak wam ktoś nie rzuci ochłapów, to wpadacie w furię i macie mu zamiar zrobić krzywdę.

            Nabu wskazał palcem na kobietę, która nic nie powiedziała.

            - Spokój! - wrzasnął starzec. Jego głos rozniósł się po całym pomieszczeniu, a nawet i dalej. Grubas sądził, że nikt nie ma bardziej władczego głosu od jego ojca. Po tym co usłyszał, musiał swojego ojca przenieść na drugie miejsca, a na szczycie obsadzić starucha.

            - Jeszcze raz powtarzam ci panie, że nie przyszliśmy prosić cię o jałmużnę - tłumaczył starzec. - Chcemy jedynie abyś ty panie, zasiadł na tronie jednego z nowo powstałych królestw. Wiąże się to z wieloma trudnościami. Będzie ciężko. Dlatego ciebie wybraliśmy, bo nikt inny nie byłby w stanie podołać takim trudnością. Potrzebujemy jedynie twojej zgody panie. Tylko tyle.

            Nabu poczuł się bardzo dowartościowany. Oczywiście był zbyt inteligent by uwierzyć w opowieści wieśniaków. Nie mniej jednak, każde pochwały były dla niego mile widziane. Nabu podniósł się z fotele i zaklaskał.

            - Brawo. Tak powinniście powiedzieć na samym początku. Muszę przyznać, że przez chwilę aż nawet uwierzył w wasze bujdy. Zasłużyliście na nagrodę.

            Grubasek sięgnął po stojący na biurku dzwoneczek i zamachał nim energicznie. Nic się nie wydarzyło.

            - Ech ten przygłuchy Alra. - rzekł poirytowany Nabu. Podszedł do okna i mocniej zadzwonił. Chwilę potem do pomieszczenia wszedł przygarbiony służący.

            - Wzywałeś panie - odezwał się Arla.

            - No wreszcie Arla, już myślałem, że całkowicie kopnąłeś w kalendarz. Słuchaj mnie Arla mam do ciebie dwie sprawy. Pierwsza, to naszykuj trochę jedzenia dla tych tutaj obdartusów. Druga, to wytłumacz mi jakim cudem oni weszli do mojego gabinetu. Przecież ci tłumaczyłem, żeby takich biedaków nie wpuszczać.

            Arla podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju.

            - O kim panicz mówi? Przecież tutaj nikogo nie ma.

            - Jak nie głuchy to ślepy - mówił Nabu. - A ci ludzie w... - syn sędziego zamilkł. Chciał wskazać służącemu swoich gości, ale jego ręka przeszyła powietrze wskazując na puste krzesła. - Ale, ale...

            Otyły młodzieniec przeszedł przez swoje biuro. Zajrzał w każdy zakamarek, nawet pod biurko. Otworzył wszystkie szafy, sprawdził okna - były zakratowane. Zdezorientowany spojrzał na swego sługę. Tamten patrzył na niego zdziwiony.

            - Powiedz mi, że widziałeś jak trzech ludzi w starych, szarych płaszczach wchodzi do mojego gabinetu. - Nabu potrząsał ramionami przygarbionego, starego Arlę.

            - Panie - tłumaczył się przerażony służący. - Nikogo nie widziałem. Nikt przez główne drzwi nie przechodził. Bo są zamknięte na klucz.

            Nabu przełknął ślinę i oddelegował lokaja. Zaraz potem rozsiadł się na fotelu i zaczął wyrzucać resztę bułek jakie miał w szufladzie do kosza.

            - To pewnie przez te pieczywo - mówił do siebie. - Trafiłem na zepsute i tyle. Miałem przez to urojenia.

            Z tym postanowieniem otyły młodzieniec poszedł spać w swoim biurze. W nocy było mu zimno, więc okrył się pierwszą lepszą szmatą jaką natrafił rękoma. Była dla niego niezwykle miła i ciepła. Jak świeżo wyprana pościel. Nabu nawet nie miał pojęcia, że właśnie usnął pod zniszczonym, szarym płaszczem, który nosił starzec z długą brodą.

 

            - To był ciężki dzień - mówił do siebie Jan, kiedy w ciemnościach zamykał warsztat, należący niegdyś do jego ojca. - Dawno nie miał tyle pracy co dzisiaj. Jestem zmęczony, ale za to dużo zarobiłem, moje siostrzyczki będą szczęśliwe. Może nawet kupię im coś ładnego.

            Z tymi myślami Jan ruszył w stronę swojego domu. Ledwie przeszedł kilka metrów, kiedy ktoś zanim zawołał:

            - Młodzieńcze! Wiem, że jest już późno ale mam do ciebie wielką prośbę.

            Jan odwrócił się i zobaczył obok warsztatu kilka, bardzo biednie odzianych postaci. Ten który do niego mówił, był stary i trzymał w rękach zniszczoną ramę od obrazu.

            - Słucham cię starcze - rzekł Jan, podchodząc do niego.

            - Ja bardzo przepraszam panie - zaczął starzec. - Mojej córce i synowi - tutaj wskazał kobietę i dwa razy od niej młodszego mężczyznę. - Zniszczyła się rama, w której spoczywał bardzo ważny obraz. Moje dzieci codziennie się do niego modlą. Ale teraz, kiedy rama pękła, nie mają jak. Obraz jest zbyt cenny, by leżał tak po prostu na stole. Musi być włożonym w ramę. Wiem, że to dla ciebie panie głupota...

            - W żadnym wypadku - wtrącił się Jan. - Gdyby w tej ramie, znajdował się obraz moich rodziców, też bym zrobił wszystko, by obraz wrócił na miejsce.

            Starzec uśmiechnął się łagodnie. Jego uśmiech sprawił, że Jan poczuł w sercu niezwykły spokój i radość.

            - Pomożesz nam panie? - zapytała kobieta w średnim wieku.

            - Oczywiście! - odparł Jan. - Zapraszam do mojego warsztatu. Nie mam tam wiele dobroci, którymi mógłbym was poczęstować, ale zawsze znajdzie się odrobina kompotu zrobionego przez moje siostry.

            Jan razem z trójką biednych ludzi wszedł do warsztatu. Tak jak obiecał, poczęstował ich kompotem, który wychwalali jakby to był jakiś napój bogów. Jan wiedział, że mówili szczerze. Czuł to.

            Naprawa ramy nie zajęła mu długo i już po godzinie była gotowa.

            - Proszę - powiedział Jan, wręczając naprawiony przedmiot właścicielom.

            - Ile się należy? - zapytał starzec, który sięgał już ręką do kieszeni starego płaszcza. Nagle poczuł dłoń na swoim zmęczonym barku.

            - Nic - odpowiedział Jan. - To skromna usługa, a ja już dzisiaj wystarczająco zarobiłem. Zrobiłem to tylko z czystej przyjemności. Pański uśmiech mi wystarczył. 

            Starzec po raz kolejny się uśmiechnął.

            - My jednak mamy coś dla pana - powiedział przystojny młodzieniec, który wcześniej uważnie obserwował pracę Jana. - Coś bardzo cennego.

            Jan spojrzał po gościach. W odróżnieniu do jego wcześniejszych przyjaciół, nie wziął sobie ich słów za dowcip.

            - Bardzo dziękuję - mówił młody cieśla. - Ale ja nic nie potrzebuję. Razem z siostrami dajemy sobie radę. Jeśli coś macie cennego, zostawcie to dla siebie. Na pewno bardziej wam się przyda.

            Goście Jana popatrzyli na niego z poważaniem.

            - Wiemy to panie - rzekła kobieta. - Wiemy też, że jesteś niezwykle dobry i pomocny. Zapewne chciałbyś pomóc wielu osobom na ziemi, czyż nie tak?

            Jan zwiesił na dół głowę.

            - Każdemu kto mnie o to poprosi i komu będę w stanie.

            Kobieta spojrzała wymownie na starca. Tamten zrobił zmieszaną minę, jakby czuł się za coś winny.

            - I właśnie dlatego przyszliśmy do ciebie z pewnym darem - kontynuowała kobiet. - Pragniemy, abyś został królem tych okolic. Wiemy, że ona upada. Ale nadal istnieją dla niej szansę. Tylko ktoś mądry i prawy może wznieść to królestwo ponad wyżyny. Pragniemy aby tym kimś, był pan Janie.

            Janowi wypadły narzędzia z rąk.

            - Jjjj-aaaa? - zapytał, jąkając się.

            - Tak - odpowiedzieli jego goście jednocześnie.

            Cieśla ponownie zwiesił głowę i zaczął zbierać z ziemi narzędzia.

            - Dziękuję za tak niebotyczny dar - mówił przejęty. - Ale ja się nie nadaję. Jestem prostym cieślą. To stanowisko powinien piastować ktoś doświadczony. Ja się niestety nie nadaję. Przepraszam was, że się zawiedliście.

            Starzec po raz trzeci tamtego wieczora uśmiechnął się i rzekł do cieśli:

            - Usłyszeliśmy to, co chcieliśmy usłyszeć.

            Jan nic z tego nie rozumiał. Przystojny mężczyzna mu wszystko wyjaśnił.

            - Ktoś kto twierdzi, że się nie nadaję do pewnych rzeczy i chce je przekazać innym osobom. Nawet nie wie, że tak naprawdę bardziej się do nich nadaję, niż ktokolwiek inny na świecie.

            Kobieta podeszła do klęczącego cieśli. Pogłaskała go po głowie i rzekła:

            - Będziesz świetnym królem. Jednym z najwspanialszych na ziemi. Wierzymy w to. A nawet nie masz pojęcia, co nasza wiara potrafi uczynić.

            Jan podniósł do góry swoją głowę, by coś odpowiedzieć. Niestety nie miał do kogo się odezwać, ponieważ jego rozmówcy nagle zniknęli. Młodzieniec zaśmiał się pod nosem. Po jego policzkach spłynęło kilka łez. Wzruszony zabrał się do opuszczenia warsztatu. Gdy zamykał drzwi, stwierdził że oprócz trojga niespotykanych osób z pomieszczenia zniknęło coś jeszcze, a mianowicie dzbanek z kompotem. Jan z uśmiechem na twarzy odszedł do swego domu, w którym czekały na niego małe, rozbawione siostrzyczki. Nie powiedział im o wydarzeniach tamtej nocy. Dziewczynki same się dowiedziały, że coś musiało się wtedy wydarzyć skoro w parę miesięcy po tamtej nocy, Jan niespotykanie został ogłoszony nowym królem.

 

7

 

            Wcześniejszy król zmarł ze starości. Był zgorzkniały i skorumpowany do cna. To przez niego królestwo tak nisko upadło. Zamiast zajmować się niszczejącą gospodarką, ten wolał sprowadzać do siebie coraz więcej alkoholu i innych dobroci, a sprawy królestwa pozostawił swoim podwładnym, którzy byli jeszcze bardziej zachłanni na złoto, niż sam król.

            Kolejną osobą zasiadającą na tronie powinien być najstarszy z synów króla. Zmarły władca natomiast nie miał dzieci. W zasadzie to nie posiadał nawet żony. A to dlatego, że nienawidził kobiet. W takim wypadku władza przechodziła na osobę wybraną drogą wyborów. I tak nowym królem został ogłoszony Jan. Mężczyzna nie mógł w to uwierzyć, dopóki nie odbyła się koronacja i ten nie osiadł na tronie. Wtedy zdał sobie sprawę z tego, że życie jego bliskich, zależeć teraz będzie od niego. Jan poprzysiągł, że nigdy ich nie zawiedzie. Jak się później okazało, dotrzymał słowa.

 

            Dokładnie tego samego dnia, w którym Jan po raz pierwszy zasiadł na tronie z koroną na głowie, jego przyjaciele: Semi, Nabu oraz Samson zostali zaproszeni do nowych królestw, położonych w niedalekiej odległości od miejsca ich wcześniejszego zamieszkania. Nikt nie miał pojęcia, jakim cudem w tak krótkim czasie powstały tam domy, kościoły, sklepy a nawet zamki z wielkimi murami. Stało się to dosłownie z dnia na dzień.

            W parę dni po tym jak cała czwórka wcześniejszych przyjaciół, wyjechała ze swojego rodzinnego królestwa. Przyszły listy mówiące o tym, że każdy z nich został mianowany królem w osobnym miejscu. I tak Nabu osiadł na wschodzie, Samson na południu, a Semi na zachodzie. Królestwo Jana mieściło się na północy, leżało spokojnie wokół mosiężnych gór. Niedostępne dla żadnych najeźdźców.

            Żaden z królów nie utrzymywał kontaktu ze swoimi sąsiadami. Wszyscy byli zbyt dumni i chcieli być niezależni gospodarczo oraz militarnie. Jedynie Jan starał się porozumieć ze swoimi dawnymi przyjaciółmi. Lecz bez skutku. Nikt nie odpisywał na jego listy. Nikt nawet nie chciał mu pomóc. A Jan z nich wszystkich miał najtrudniej, gdyż w przeciwieństwie do nich, on zaczynał odbudowywać zaniedbane królestwo, które wymagało mnóstwo pracy i poświęcenia, a oni weszli już w przygotowane i ustawione królestwa. Mimo tego, że Semi, Nabu oraz Samson nie musieli za wiele robić, to i tak brakło im chęci oraz sił, bo wspomóc dawnego przyjaciela. Nie wysłali mu nawet parę wozów pszenicy, o którą tak mocno prosił w okresie suszy. Wiele osób cierpiało wtedy wielki niedostatek, gdyż susza spowodowała straszny nieurodzaj. Jakimś cudem udało się im przeżyć, lecz tylko dzięki wzajemnej pomocy mieszkańców, do których przemówił Jan. A jego słowa były cenniejsze, niż słowa największego władcy na ziemi. Ludzie go kochali, za to że był taki dobry, pomocny i czysty jak łza. Na stanowisku króla czekało go mnóstwo pokus, lecz ten oparł się wszystkim. Nikt, ani nic nie było w stanie go złamać. Dzięki jego zaangażowaniu i poświęceniu królestwo zaczęło stawać na nogi.

 

            Inaczej sprawa się miała w sąsiednich królestwach. Na wchodzie zajmowanym przez Nabu zaczynało się robić chyba najgorzej. A wszystko za sprawą złego zarządzania otyłego króla. Ten zamiast zająć się poważnie sprawami gospodarki, która powoli chyliła się ku upadkowi, bardziej przejmował się tym, aby w jego komnatach nie zabrakło dobrego jedzenia oraz oczywiście złota. Te drugie trzymał w skarbcu, do którego tylko on miał dostęp.

            Obywatele miasta zaczynali coraz bardziej się burzyć. Ich gruby władca co chwilę sprowadzał do swoich komnat drogie dania. Nie które ściągano aż z niewiarygodnie odległych miejsc. Sam transport kosztował bardzo dużo, nie wspominając już o kosztach jedzenia. Król nic tylko żarł i sprzedawał obcym ludziom interesy swoich podwładnych. Wolał by ktoś obcy, kto dysponował grubą sakiewką, zajął się jakimś interesem, niż obywatele jego królestwa. I tak sprzedawał zakłady rzemieślnicze, rybne, oddawał miejsca na targowisku tym, którzy więcej zapłacili, pozwalał na handel morski, ale tylko za wcześniejszą opłatą. Przez jego działania miejscowi właściciele różnych zakładów upadali, na rzecz bogatszych, którzy zarabiali na ich cierpieniu.

            Po paru latach nieumiejętnego zarządzania, aż jedna trzecia mieszkańców została bez pracy. Obwiniali za wszystko króla. Ten ani trochę się tym nie przejmował. Nadal jadł, pił i lenił się jak tylko mógł.

 

            Południe rządzone przez wielkiego wojownika Samsona, również nie prezentowało się za dobrze. Co prawda gospodarka trzymała się lepiej niż w przypadku królestwa Nabu, natomiast jeśli chodzi o sprawy militarne, to już nie było tak dobrze. Przezorny Nabu zawsze utrzymywał mnóstwo straży oraz godnie opłacał stacjonujące w jego zamku wojsko, na wypadek napadu, lub zamieszek. Samson uczynił z żołnierzy oraz biednych ludzi gladiatorów. W samym centrum miasta postawił potężną arenę, na której codziennie ktoś walczył o życie oraz o pieniądze. Sam brał udział w turniejach. Był najlepszy. A to tylko dlatego, że oszukiwał. Wiedziało o tym kilku zaufanych poddanych. Ci ludzie każdemu przeciwnikowi króla dodawali do jedzenia truciznę. Trucizna była nie wyczuwalna w smaku jak i zapachu, a powodowała osłabienie organizmu. Potężni gladiatorzy mimo tego, że pokonali na swojej drodze mnóstwo innych wojowników, to podczas starcia z królem dostawali gorączki, zawrotów głowy, mieli dreszcze i co najważniejsze, brakło im zwyczajnie sił. Widzowie nie zauważali w ich zachowaniu nic niepokojącego. Sądzili, że to przez nacieranie króla, tak padali na ziemię bez znaków życia. Nawet przez myśl im nie przyszło, by ich bohaterski wojownik, uciekał się do sztuczek. Osoby zajmujące się zatruwaniem kolejnych przeciwników Samsona, byli niemowami. Samson specjalnie ich wybrał, gdyż nawet gdyby tamci chcieli, nie mogli by powiedzieć o jego oszustwach. Poza tym król o nich dbał. Płacił im godnie, a także spełniał ich zachcianki. Ci ludzie nawet nie mieli powodu by wyjawić światu prawdziwe oblicze ich króla wojownika.

            Samson nie obchodził się łagodnie ze swoimi podwładnymi. Jeśli ci nie mieli pieniędzy by zapłacić za podatek, to król stawiał sprawę jasno.

            - Panie - tłumaczył się przed królem pewnego dnia, biedny staruszek. - Mam tylko połowę wymaganego złota. Jeśli mi król pozwoli, to resztę zapłacę razem z kolejnym podatkiem. Bardzo o to króla proszę. Nie stać mnie teraz. Moja małżonka zmarła, a ja sam zajmuję się wychowaniem trójką dzieci. Trudno jest mi jednocześnie pracować na polu i pilnować moich pociech.

            - To się ich pozbądź - odpowiedział władczo Samson, który nie miał litości.

            - Ale panie... - prosił, trzęsący się ze strachu starzec. Jeden z gwardzistów króla uderzył go w twarz wierzchem dłoni.

            - Jak zwracasz się do króla, to patrz w ziemię! - zagrzmiał żołnierz.

            Pobity obywatel upadł na kolana i płakał.

            - Panie, proszę tylko o jedno - mówił błagalnym głosem starzec. - Ja spłacę ten podatek, ale w przyszłym miesiącu.

            Samson zaśmiał się okrutnie, zaraz potem rzekł:

            - Gdybym tak każdemu pozwalał na tego typu odroczenia podatku, to królestwo zostało by z pustym skarbcem - król zwrócił się do jednego z gwardzistów. - Zabierzcie tego obdartusa na arenę, niech tam odpłaci swój dług.

            - Panie nie! - wrzeszczał starzec, który został już porwany przez silnego żołnierza. - Nie panie! Moje dzieci! Moje dzieci... - krzyczał jeszcze ciągnięty po korytarzu, aż wreszcie jego głos umilkł.

            - Co z jego dziećmi panie? - zapytał inny z gwardzistów.

            Samson oparł się znudzony o tron.

            - W tym królestwie nie ma miejsca dla słabeuszy - odpowiedział król. - Jak są słabi i niedołężni, to niech zdychają. Nic mnie to nie obchodzi.

            W taki oto sposób Samson postępował ze swoimi podwładnymi. Stał się zły, zimny oraz bezlitosny. Ludzie bali się go i to panicznie. Każdy modlił się, aby nigdy nie stanąć przed jego obliczem, bo to zawsze źle się kończyło.

            Samson poprzez narzucenie dużych podatków oraz przez brak zainteresowania podstawowymi aspektami królestwa, spowodował jego mocne osłabienie. Niegdyś dobrze prosperujące królestwo, zubożało i to znacznie. Spadła ilość mieszkańców, którzy zaczynali masowo ginąć na arenie, bądź pod mieczami gwardzistów króla. Objezdni ludzie nie kwapili się do zasiedlenia granic królestwa Samsona. Zbyt dużo nasłuchali się o bezwzględnym wojowniku negatywnych rzeczy, by położyć swoją stopą po drugiej stronie murów królestwa.

            Samson mówił o sobie jak o mocarzu, z tego też względu nie przejmował się obcymi nacjami, które mogłyby któregoś dnia napaść jego dwór. Sądził, że posiadana przez niego wyszkolona armia razem z nim na czele, są w stanie zmieść z powierzchni ziemi każdego, kto spróbuje ich zaatakować. Niebawem miał się przekonać, jak wiele mu brakowało do tego, by prawdziwie być mocarzem.

 

            Zachód zajęty przez przepiękną królową Semi, okazał się równie zaniedbany, co wschodnie oraz południowe królestwa, władające kolejno przez Nabu oraz Samsona. Z początku kochana królowa Semi, była brana za anioła, a to ze względu na jej przecudną urodę. Królowa pomagała swoim poddanym. Zajmowała się dobrze królestwem, ale tylko na początku. Najwyraźniej chodziło jej o zrobienie dobrego wrażenia. Z każdym kolejnym rokiem było już tylko gorzej. Semi wydawała bal za balem, na które zapraszała setki bogatych paniczów, książąt, królów oraz królowe. Sama była zawsze w centrum tych ważnych osobistości. A to ze względu na jej urodę, ubiór oraz przyciągającą osobistość. Semi kiedy chciała, potrafiła sobie zjednać niemalże każdego. Mało kto potrafił się oprzeć jej urokowi. To sprawiło, że nigdy jej niczego nie brakowało. A zwłaszcza prezentów od niezliczonej liczby wielbicieli, którzy szczodrze ją obdarowywali.

            Sposób życia Semi był niezwykle wytworny i nie wątpliwie, bardzo ale to bardzo drogi. Królowa odziewała się w drogie stroje, projektowane przez najsławniejszych wytwórców sukni. Jadła smakołyki, o jakich ludzie prości mogli tylko pomarzyć. Wszędzie woziła się karetami, zaprzężonymi w najwspanialsze konie, jakie świat widział. Posiadała potężny ogród, który codziennie był pielęgnowany przez grupy ogrodników. Kazała sobie wybudować łaźnie oraz pomieszczenia wypoczynkowe, przeznaczone tylko i wyłącznie dla jej użytku. Królowa wszędzie miała służących oraz lokajów, czekających na najmniejsze skinienie swojej pani.

            To wszystko bardzo denerwowało jej poddanych, gdyż oni sami nie mieli praktycznie żadnych wygód. Mieszkali w nędznych domach, które sami sobie zbudowali. Pracowali niemalże za bezcen, przez co stać ich było jedynie na opłacenie podatku i zakup jedzenia. Wiele osób nie mogło już znieść dobrobytu królowej i zakradło się do jej włości. Osoby biorące w tym udział już stamtąd nie wrócili. Nikt nie wiedział co się z nimi stało. Podejrzewano najgorsze.

            Te oraz inne wydarzenia spowodowały, że ludzie przestali myśleć o okradaniu królowej. Zajęli się swoimi sprawami, nie zważając na cotygodniowe huczne bale, wydawane w dużej części z ich pieniędzy, ponieważ królowa w taki o to sposób zarządzała majątkiem królestwa, że zamiast przeznaczyć je na rozwój rządzonej przez niej włości, wolała je zmarnować na próżności.

            Obywatele żyli swoim życie, lecz złość w ich sercach narastała z każdym dniem. Buzowała jak zamknięta w garnku para wodna. Tylko czekać aż ktoś uniesie wieczko i uwolni tą nieposkromioną bombę ludzkiej złości i zaleje nią całe królestwo.     

            Semi całkowicie się zmieniła. To nie była już urocza królowa, która starała się pomóc każdemu, kto ją o to poprosił. To była zwykła wiedźma, bez serca oraz współczucia. Zepsuta, bezduszna kobieta, której nawet uroda, zaczynała powoli zanikać, bo niestety, ale nikt nie jest w stanie zatrzymać czasu.

            Królowa zaczynała popadać w frustrację, kiedy stwierdziła, że żadne kosmetyki nie są w stanie ukryć jej zmarszczek oraz nieprzyjemnych dla oka fałd skóry. Wyrzucała na zbity pysk jednego lekarza po drugim, gdyż nie byli oni w stanie pomóc w maskowaniu urody swej królowej.

            Semi nadal wydawała bale, ale nie była już jej główną postacią. Stała się chłodna i z rzadka się uśmiechała. Nie odstępowała na krok swojego wachlarza, którym po części zakrywała swoją twarz.

            Po jednym z bali, kiedy wróciła do swojej komnaty, stwierdziła ze smutkiem, że nie czekał tam na nią żaden prezent od wielbicieli. Zdenerwowana kopnęła krzesło tak mocno, aż wyleciało ono przez okno i wylądowało na targowisku. Usiadła wtedy na zydlu przed lustrem i krzyknęła przeraźliwie. Jej krzyk usłyszeli wszyscy w królestwie. Każdy zastanawiał się, czym mógł być spowodowany. Wymyślano różne teorie, ale w żadnej z nich nie było o poważnej chorobie skóry na jaką popadła Semi. Jej twarz w chwili, gdy spojrzała w lustro była cała pokryta okropnymi krostami oraz bruzdami.

            Blask uroczej królowej zniknął wraz z jej urodą. Pogarszająca się choroba spowodowała, że królowa zmieniła się w okrutną kobietę, która zaczynała ostre represje na swoich mieszkańcach. W szczególności starała się złapać oraz oszpecić wszystkie piękne dziewczyny, by w królestwie nie było nikogo ładnego, gdyż Semi nie mogła znieść urody należącej do nikogo innego, prócz jej samej. W konsekwencji do jej działań, młode panienki zostały zmuszone do tego aby opuścić królestwo. W ślad za nimi poszli ich mężowie oraz dzieci. Rodziny kobiet, mężów oraz dzieci, nie mogły wytrzymać rozłąki, więc też zaczęły masowo opuszczać tereny królestwa.

            Po roku od choroby Semi. We wnętrzu jej królestwa została mała garstka ludzi. W tym głównie wierna służba królowej. Po paru kolejnych latach była już ich tylko nie wielka liczba. W końcu królestwo przerodziło się w wielkie miasto duchów.

            Semi każdego wieczoru wychodziła na potężny balkon, z którego rozpościerał się widok na puste królestwo. Stawała przed wielkim lustrem, stworzony na jej prośbę przez rzemieślników, którzy dawno już ją opuścili. Odkrywała wiszącą na lustrze zasłonę i przyglądała się swojemu odbiciu. Kiedy tak patrzyła na swoją, zniszczoną przez chorobę osobę, łzy napływały jej do oczu i nie mogąc wytrzymać, Semi krzyczała tak przeraźliwie i tak boleśnie zarazem, że poruszała nawet nie czułe upiory, czające się w ciemnościach opuszczonych murów.

 

8

 

            W owym czasie, na wyspie położonej daleko od granic królestw Samsona, Semi, Nabu oraz Jana, mieszkał barbarzyński lud, znany wszystkim ze swoich brutalnych podbojów. Lud ten w głównej mierze utrzymywał się z grabieży. Napadał na pobliskie królestwa, by rozkradać wszystko co tamci posiadali. Barbarzyńcy nie potrafili stworzyć własnego, niezależnego królestwa, w którym istniałoby rolnictwo, wydobycie czy handel. Byli w stanie jedynie napadać, zabijać oraz grabić.

            Ich władcą był bezwzględny i niezwykle silny człowiek o imieniu Marduk. Prowadził on swój lud już od wielu, wielu lat. Ludzie już nawet nie pamiętali, by ktoś inny sprawował kiedykolwiek nad nimi władzę. Od zawsze był to Marduk. Człowiek waleczny, który niczego się nie bał. Zawsze szedł pierwszy w szeregu do bitwy i nigdy ich nie zawiódł.

            Wszystko na wyspie barbarzyńców było w porządku, do czasu kiedy wojownicy z tęsknotą stwierdzili, że w swoim zasięgu nie mają już kogo napadać i ograbiać. Wszystkich pokonali, a najbliższe lądy były bardzo, bardzo daleko od ich domów. Barbarzyńcy nie posiadali dużych statków, poza tym nie znali się na żegludze dalekomorskiej. Ich sytuacja zaczynała się pogarszać. Marduk stwierdził, że musi coś wymyślić, inaczej jego ludzi czeka głód. Niebawem sytuacja sama się rozwiązała.

            Pewnego dnia wodza odwiedziło trzech wędrowców. Mieli dla niego bardzo ciekawą propozycję.

            - Czego tutaj szukacie przybłędy? - zapytał wódz barbarzyńców, kiedy trójka nieznanych ludzi stanęła przed jego obliczem.

            - Przybyliśmy tutaj panie - zaczął pierwszy z trójki. Starszy mężczyzna, któremu przy pasie zwisał kompas, cyrkiel, paczka z węglem do szkicowania, miarka oraz kilka innych przedmiotów, których Marduk nie potrafił określić. - Aby pomóc ci uwolnić twoich ludzi od czekającego ich głodu.

            Marduk nachylił się w stronę rozmówców. Siedział wygodnie na wielkim tronie, wykonanym ze szczątków ostatniego z żyjących mamutów. Z boków zamiast typowych podłokietników, wystawały potężne kły.

            - A niby czemu mielibyście to robić? Ja nie mam nic dla was do zaoferowania w zamian. Jesteśmy wojowniczym rodem. Nie potrafimy tworzyć pięknych rzeczy. Czego więc chcecie w zamian?

            Drugą osobą okazała się kobieta w średnim wieku, która nosiła na ramieniu wielką torbę, wypchaną po brzegi kolorowymi roślinami.

            - Powiedzmy, że pomagając wam - mówiła kobieta. - W pewien sposób pomagamy też sobie. Niech to panu wystarczy o Wielki Marduku.

            Wódz barbarzyńców podrapał się po brodzie i ruchem ręki, nakazał swoim gościom by mówili dalej. Najwyraźniej ciekawość wzięła nad nim górę.

            Przed oblicze Marduka wystąpił najmłodszy osobnik z grupy.

            - Pomożemy ci dostać się do najbliższego lądu - tłumaczył przystojny młodzieniec. - Jest tam kilka królestw, którymi możecie, że się tak wyrażę ,,posilić''. Będziecie do tego potrzebowali okrętów o dużej wyporności. - Marduk chciał coś powiedzieć, ale mężczyzna go wyprzedził. - O tym już pomyśleliśmy. Jednym z królestw na najbliższym lądzie rządzi osoba, która ceni sobie wyszukane potrawy. U was ostały się jeszcze renifery, których mięso nie ma sobie równych. Jest po prostu, że tak powiem ,,boskie''. - Starzec przewrócił oczami, kiedy usłyszał słowo ,,boskie''. - Wykorzystajcie go jako produkt, którym będziecie handlować z tym wodzem. Najpierw prześlijcie mu skromną ilość po nie dużej kwocie. Potem systematycznie zwiększajcie liczbę mięsa wraz z jego ceną. Król kupi je, mimo coraz większych cen. W końcu zbierzecie wystarczającą dużo złota, by zakupić statki. A gdzie je kupicie? Oczywiście od tego samego króla, gdyż posiada on sporą flotę.

            Marduk uśmiechnął się pod nosem.

            - Bardzo to wszystko ciekawe - rzekł. - Ale skąd mam wiedzieć, że to wszystko się uda?

            Tym razem starzec zabrał głos.

            - Masz na to nasze słowo. Poza tym, jeśli się nie uda. To i tak sprzedacie sporo mięsa,  reniferów, za które kupicie mnóstwo chleba czy inny dóbr, którymi będzie mogli się posilać przez wiele lat. Jeśli zabijecie teraz wszystkie renifery i zjecie ich mięso. To już po paru miesiącach, zacznie wam brakować prowiantu.

            Marduk przez dłuższą chwilę rozważał słowa jego gości. W końcu wstał z tronu, podszedł do wędrowców i rzekł:

            - Niech będzie. Pohandlować nigdy nie zabawi. Jeśli się uda i dobijemy któregoś dnia do nieznanych brzegów. To nie mam pewności, czy uda nam się podbić choćby jedno królestwo. Podróż będzie dla nas wyczerpująca. Poza tym nie znamy tamtych ludzi. Nie wiemy jak przeciwko nim walczyć.

            - Na to też mamy rozwiązanie - odezwała się kobieta. - Będzie ci potrzebna jedna rzecz. A może bardziej istota niż rzecz. Mówię tutaj o Skalnym Gigancie.

            Marduk wytrzeszczył oczy.

            - Ty chyba kobieto nie wiesz co mówisz - powiedział lekko poddenerwowany wódz barbarzyńców. - Wysyłałem armie ludzie by pokonać Skalnego Giganta, który od wieków uprzykrza mi życie. Żaden z żołnierzy nie wrócił. Wszyscy skończyli w żołądku tej potężnej bestii. Jak niby miałbym ją ujarzmić?

            - Po to właśnie jesteśmy - wtrącił się młodzieniec. - Pomożemy ci obezwładnić skalnego giganta. Sprawimy, że będzie na twoje rozkazy.

            Marduk zaśmiał się doniośle. Podobnie uczynili jego gwardziści.

            - Dawno nikt mnie tak nie ubawił jak wy wędrowcy - powiedział wódz barbarzyńców, kiedy otarł łzy z oczu. - Wielcy wojownicy próbowali stawić czoła bestii i nie podołali wyzwaniu, a wy - tu Marduk spojrzał na skromnie odzianych rozmówców. - Prości ludzie bez broni, pancerza, mięśni i umiejętności walki, chcecie pokonać Skalnego Giganta? Proszę bardzo. Jego pieczara stoi otworem. Może kiedy nasyci się wami, przez jaki czas nie będzie pożerał naszych dzieci oraz kobiety.

            - Do walki nie zawsze potrzebna jest zbroja, miecz czy tarcza - odezwał się starzec. - Potrzebny jest tylko i wyłącznie rozum. A tego nam akurat nie brakuje. Pozwól nam pomówić z twoimi zbrojmistrzami. A potem razem udamy się do groty bestii i sam zobaczysz na własne oczy, co jesteśmy w stanie uczynić.

            Marduk chwilę dumał. Zaraz potem machnął ręką do swoich sług, dając im do zrozumienia by uczynili wszystko, o co proszą goście jego pana.

            Pod wieczór wszystko było już gotowe. Marduk wraz ze swoją obstawą, w której w skład wchodzili mężni wojownicy, nie odstępujący swojego władcy nawet na krok, udali się wraz z wędrowcami, do miejsca zamieszkałego przez skalnego giganta.

            Na miejscu zastali potężną grotę, z której wnętrza bił straszliwy odór. Tuż przy wejściu do jaskini bielały sterty ludzkich kości. Marduk sądził, że widok szczątków ofiar potwora, tak przerazi trzech wędrowców, że uciekną gdzie pieprz rośnie i raz na zawsze dadzą sobie spokój z podobnymi pomysłami. Trójka biednie odzianych ludzi nawet się nie wzdrygnęła widząc pozostałości po wcześniejszych śmiałkach. Zachowywali się tak, jakby nic nie widzieli. Nonszalancko stąpali po szkieletach, a trzask łamanych kości niósł się w głąb groty, do której właśnie weszli pozostawiając za sobą Marduka razem z jego oddziałem. Wędrowcy wzięli ze sobą tylko jakieś nieduże beczki oraz małą katapultę, której pracę zlecili wcześniej kilku cieślą Marduka. Katapulta wyglądała jakby została stworzona dla małych dzieci. Marduk bardzo się ubawił z pomysłu swoich gości. Z chęcią chciał zobaczyć jak razem z tą zabawką nikną oni w paszczy bestii.

            Minęło ledwie chwila od momentu gdy trójka odważnych ludzi weszła do groty, gdy potężny ryk przerwał panującą ciszę. Od tego straszliwego głosu zatrzęsły się głazy w wejściu do jaskini. Gdy ryk umilkł, rozległ się dźwięk spustu katapulty i odgłos drewnianego przedmiotu, który rozbija się o coś twardego. Po nim nastąpił kolejny ryk potwora, tym razem już nie szaleńczy i pełen nienawiści, ale wskazujący na to, że skalna bestia kona w męczarniach. Jakiś czas potem, do uszu Marduka oraz jego gwardzistów doszedł odgłos głuchego uderzenia o ziemię. Wojownicy poczuli głośne Łup a ich konie zadrżały od silnych wibracji.

            Marduk zasłonił ręką oczy, ponieważ z jaskini wystrzelił wicher ciągnący ze sobą małe odłamki kamieni. Kiedy barbarzyńca odłożył rękę ujrzał trójkę wędrowców, bezpiecznie wracających z ciemności.          

            - Już po wszystkim - oznajmił najstarszy z nich. - Bestia jest twoja panie. Zrób z niej dobry uczynek. Na nas już czas. Bywaj. Któregoś dnia znów się spotkamy, ale to będzie w całkiem innym miejscu, a tam to nie ty będziesz królem, lecz ja i moi towarzysze.

            Po tych słowach trójka wędrowców dosłownie rozpłynęła się w powietrzu.

            Oniemiały Marduk wszedł sam do jaskini i na jej samym końcu, natrafił na leżącego na ziemi kolosa.

            Wódz barbarzyńców opadł na kolana przed bestią.

            - Oj bójcie się wszelkie narody na dalekich wyspach - mówił do siebie Marduk, głaszcząc szorstkie ciało skalnego giganta. - Bo was koniec jest bliski.

            Stojący przed wejściem do groty gwardziści słyszeli okrutny śmiech ich władcy. Był on straszniejszy od ryku bestii.

           

9

 

            Wiecznie nienasycony Nabu żądał od swoich kucharzy, by ci wprowadzali do kuchni więcej urozmaiceń. Króla zmęczyło ciągłe jedzenie sarniny, oraz kaczek w przeróżnych sosach. Kucharze już nie wiedzieli co mieli robić. Na ratunek przyszedł im któregoś dnia  pewien młodzieniec.

            - Mam dla was posiłek, któremu nikt nie odmówi. Dam wam odrobinę w celach degustacyjnych dla króla. Jeśli mu posmakuje. Zgłoszę się do was ponownie, a wtedy porozmawiamy o dalszej współpracy.

            Kucharze wzdrygnęli jedynie ramionami i przyjęli od mężczyzny niewielki kawałek mięsa, który był niezwykle biały i pachniał bardzo intensywnie. Upiekli go zgodnie z zaleceniami młodzieńca i podali królowi na obiad. Gdy Nabu wsunął do ust pierwszy kęs mięsa, jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki, a ciało jakby nagle doznało paraliżu. Służba patrzyła na to z wielkim strachem, gdyż król surowo karał wszystkich tych, którzy przynosili mu niedobre jedzenie. Kiedy pierwszy kawałek nowego dania został przeżuty i połknięty przez króla, na jego twarzy zagościł błogi uśmiech, jakiego od dawien dawna nie było już widać.

            - To... - zaczął Nabu lekko się jąkając. - To... jest... Pyszne!

            Uradowany Nabu błyskawicznie pochłonął całe dania, wylizując nawet talerz do ostatniej kropelki.

            Kucharze odetchnęli z ulgą.

            - Chcę to jeść codziennie, już do końca życia! - oznajmił król.

            Jego podwładni zapewnili go, że tak właśnie będzie. Zresztą, nie mieli wyboru. Albo się zgodzą, albo zostaną wyrzuceni z królestwa.

            Ledwie służba wróciła do kuchni, a tam już na nich czekał ten sam młodzieniec co poprzednio. Zaoferował im tajemnicze mięso ale za niemałe ilości złota. Król nawet nie zważał na tą niedogodność i z miejsca nakazał służącym na zakup sporej ilości mięsa.

            I tak Nabu codziennie delektował się smakiem mięsa, który był tak pyszny, że nie nudził się nawet, kiedy był spożywany kilka razy w ciągu tego samego dnia. Król jadł i jadł, a skarbiec robił się coraz szczuplejszy. Trwało to przez kilka lat, aż w końcu złoto się skończyło.

            - Jak to nie mamy już złota?! - krzyczał król, mając w ustach ostatnie kawałki wspaniałego mięsa.

            - Po prostu panie - tłumaczył się skarbnik. - Prawie wszystko poszło na mięso, które król tak bardzo pokochał. Nie mamy już nic. Jesteśmy biedni.

            - Biedni... - powtórzył cicho król, jakby to określenie było dla niego czymś nowym. - Biedni powiadasz. Ale mięso wciąż mamy prawda?

            Skarbnik pokręcił przecząco głową.

            - Nie ma złota - mówił król ze zdziwieniem w oczach. - Nie ma mięsa. Nie ma mięsa... Jak to nie ma mięsa?!

            Złoto taca przeleciała przez komnatę i prawie trafiła skarbnika, który w ostatniej chwili uskoczył w bok.

            - Macie załatwić mięso! - Nabu wrzeszczał do całej zgromadzonej w sali służby. - Nic mnie to nie obchodzi jak. Macie to zrobić. To rozkaz!

            Ludzie przytaknęli i uciekli jak najdalej od króla.

            - Jak niby mamy sprowadzić mięso? - pytali się nawzajem kucharze. - Przecież nie mamy za co go kupić. Skarbiec jest pusty.

            - Damy wam mnóstwo mięsa za kilka statków - odezwał się jakiś głos.

            Poddani króla Nabu odwrócili się i spostrzegli jakiegoś osobnika z kapturem na głowie, który się do nich zbliżał.

            - Poznaję cię - rzekł główny kucharz. - Jesteś dostawcą tajemniczego mięsa.

            Zakapturzona postać odkryła kaptur i ujawniła swoją młodzieńczą twarz.

            - Tak, to ja - odparł tamten. - Oddam wam setki kilogramów mięsa w zamian za kilka statków.

            - A po co ci niby statki? - pytała służba.

            Młodzieniec zaśmiał się i zaraz potem odpowiedział.

            - Dowiecie się tego w swoim czasie. A póki co, przekażcie królowi moją propozycję.

            Król tak jak poprzednio - bez wahania się zgodził. Jego doradcy wojenni ostro się  sprzeciwiali takim działaniom, twierdzili że może to okazać się zgubne dla królestwa ale Nabu nie chciał ich słuchać. Przed jego oczami malował się widok stosu przepysznego mięsa, które już nie długo będzie mógł spożywać do woli. Czas pokazał, że zamiast oglądać stosu mięsa, Nabu oglądał stos obcych wojsk, siłą wkraczających do jego królestwa.

 

10

 

            Marduk otrzymał kilka statków od wiecznie nienasyconego króla Nabu. Wcześniej wyssał z niego cały zapas złota jaki posiadał w skarbcu, w zamian za mięso reniferów, którym on sam już gardził, a które było najbardziej pospolitym pokarmem na jego terenach.       Władca barbarzyńców miał już wszystko czego potrzebował by wyruszyć na wielki podbój nowych lądów. Wszedł w posiadanie kilku statków o bardzo dużej wyporności. Na jednym z nich ulokował Skalnego Giganta, któremu żołnierze ciągle aplikowali specjalny środek nasennym, wynaleziony przez najstarszego członka grupy wędrowniczej, jaka obezwładniła potwora. Do tego Marduk zdobył dużą ilość złota, jaką przeznaczył na wyposażenie swojego wojska.

            Tak uzbrojony wódz barbarzyńców, wyruszył w dalekie morze, mając na celu podbój wszystkich królestw, jakie jego armia napotka na lądzie. 

 

11

 

            Nabu posilał się kilkoma kurczakami, jakie nie zaspokajały już jego pragnień kulinarnych, kiedy do sali tronowej wpadł zziajany strażnik.

            - Królu mój... - mówił urywkami zadyszany strażnik.

            - Co takiego? - dopytywał się rozzłoszczony król, któremu ktoś przerwał w jedzeniu. - Mów, że co się stało, bo nie mam czasu teraz na słuchanie głupot od was.

            Strażnik wziął kilka głębokich wdechów i zaczął mówić.

            - Królu mój, spostrzegliśmy na morzu sporą liczbę okrętów w tym kilka należących do nas, ale płyną oni pod inną banderą. Mają wywieszoną flagę... - tutaj strażnik umilkł, gdyż bał się wypowiedzieć zdania do końca.

            - Jaką flagę? - ponaglał go król. - No mów że do jasnej.

            Strażnik rozejrzał się po skupionych wokół króla doradcach. Przełknął głośno ślinę i rzekł:

            - Barbarzyńców. Mają wywieszoną flagę barbarzyńców.

            Udko z kurczaka spadło na posadzkę tuż obok tronu. Nabu wyglądał jakby się zadławił mięsem - zrobił się cały purpurowy, ale zaraz potem odzyskał dawny wygląd, chociaż po jego twarzy zaczął obficie spływać pot.

            - Tych  Bar-ba-rzyń-ców? - zapytał roztrzęsiony król.

            Strażnik przytaknął.

            Nabu oparł się gwałtownie o oparcie tronu i głośno oddychał.

            - Panie, musimy zebrać wszystkie siły do obrony królestwa - odezwał się doradca wojenny. - Należy też zwołać całą ludność żyjącą i pracując w obrębie królestwa, by schronili się za murami.

            Król zdawał się być nieobecny.

            - Panie? - doradca jeszcze raz zwrócił się do króla. Tamten skinieniem ręki dał znak, że ma uczynić tak jak uważa, a sam potoczył się do wyjścia z wielkiej sali tronowej.

           

            Żołnierze króla Nabu przygotowywali się do obrony twierdzy. Nie mieli zbyt dużo czasu, ponieważ zaraz po tym jak zebrano wszelką ludność zgromadzoną wcześniej w okolicach królestwa, statki nieprzyjaciele wylądowały na brzegu. Były ich setki jak nie tysiące. Nabu obserwował barbarzyńców z najwyższej wieży, w której to kazał wybudować sobie tajemne pomieszczenie przeznaczone do przechowywania biżuterii, złota oraz innych drogocennych rzeczy króla.

            W chwili, gdy król przerzucał świecidełka do wielkich worów, ktoś niespodziewanie stanął tuż za nim. Nabu bardzo się przestraszył. Przecież zamknął za sobą drzwi i tylko na kilka spustów, a nie słyszał by choć jeden się przekręcił. Król jeszcze bardziej się zląkł, kiedy zobaczył przed sobą troje znanych mu już wędrowców.

            - Witamy cię królu Nabu - odezwał się najstarszy z nich. - Dokąd to się wybierasz?

            Nabu przełknął głośno ślinę.

            - Nie was interes - odparł. - Lepiej stąd wyjdźcie zanim zawołam straż.

            Wędrowcy ani nie drgnęli.

            - Twoja straż jest teraz bardzo zajęta - rzekł przystojny młodzieniec. - Mają dużo ważniejsze sprawy na głowie, przed którymi ty panie, najwyraźniej chcesz uciec.

            Twarz Nabu zrobiła się czerwona ze wstydu.

            - Ale nie martw się - kontynuował młodzieniec. - Możemy ci pomóc.

            Nabu zerwał się na równe nogi i złapał za ramiona swego rozmówcę.

            - To na co czekacie?! - warknął. - Zróbcie to jak najszybciej, zanim ci okrutni barbarzyńcy, rzucą się na moje królestwo.

            Trzeci wędrowca - kobieta, strząsnęła grube łabska z ramion młodzieńca i rzekła do Nabu:

            - Zrobimy to, ale wszystko na tej ziemi ma swoją cenę. Jeśli chcesz coś ocalić, musisz najpierw coś poświęcić.

            - Co takiego niby mam poświęcić, by ocalić swoje kochane królestwo?

            Kobieta spojrzała na ukryte przez Nabu złoto. Król na ten widok zapiszczał jak małe dziecko.

            - Chcecie moje ostatnie bogactwa? Niech wam będzie, dam wam po sakiewce. Ale wiedźcie, że to ogromna strata dla mnie.

            Kobieta zaśmiała się na głos.

            - Nie chcemy małych sakiewek - powiedziała. - Lecz wszystko co posiadasz. Łącznie z drogocennymi szatami. Oddasz nam wszystko.

            Nabu przez chwilę się nie odzywał. Zachowywał się tak, jakby słowa kobiety wcale do niego nie trafiły.

            - Co? - zapytał król.

            - Oddasz nam wszystko co masz - rzekł starzec. - Tylko w ten sposób uratujesz swój lud.

            - Mój lud? - powtórzył Nabu. - Nic mnie on nie obchodzi. Weźcie tylko tyle złota, by ocalić mnie i mój piękny zamek. Reszty nie potrzebuje.

            Wędrowcy wymienili spojrzenia.

            - Jesteś niezwykle chciwy i samolubny Nabu - powiedziała kobieta. - Twoja chciwość cię zniszczy, jeśli nie oddasz nam wszystkiego czego posiadasz.

            Nabu przytulił do siebie potężny wór ze świecidełkami.

            - Nigdy ich nie oddam! - krzyknął król. - Te wszystkie drogocenne przedmioty są dla mnie najważniejsze. Nikt ani nic mi nich nie odbierze. A mój lud niech zdycha. I tak tych wszystkich biedaków nie lubiłem.

            Nabu coraz mocniej ściskał w ramionach wór pełen bogactwa. Poczuł jak kobieta szepcze mu do ucha:

            - Te bogactwo pewnego dnia stanie się wielkim ciężarem, który pociągnie cię w dół. Głęboko w dół. Będziesz musiał wybierać czy ratować siebie, kogoś bliskiego czy bogactwo. Ale pamiętaj, że to nie twoje złoto czyni ciebie kimś ważnym. Lecz to co w życiu robisz dla innych. Zapamiętaj me słowo jeśli chcesz żyć.

            Nabu oderwał twarz od szorstkiego materiału by wyrazić sprzeciw i jednocześnie zawołać straż, lecz nie miał po co krzyczeć, gdyż wędrowcy zniknęli tak samo jak tego dnia, kiedy oświadczyli mu, że zostanie królem.

            - Musiało mi się to wszystko wydawać - mówił do siebie. - Tak, miałem omamy. To przez ten stres. Wszystko będzie w porządku. Mam jeszcze czas by stąd uciec, zanim rozpocznie się oblężenie.

            Nabu umieścił worki z kosztownościami w specjalnej windzie, o której wiedział tylko on oraz kilku zaufanych inżynierów. Za jej pomocą przetransportował wszystko na ziemię, gdzie czekał już ukryty wcześniej wóz, zaprzężony w dwa zdrowe i silne konie. Król starannie umieścił złoto na wozie i pod przebraniem, wymknął się z królestwa.

            Jeden z inżynierów pobiegł do wieży, by powiadomić króla o rychłym szturmie. Na miejscu znalazł opustoszałą wnękę. Kilka świecidełek jeszcze leżało na ziemi. Inżynier od razu zorientował się we wszystkim. Pobiegł czym prędzej do ministra wojny i mu to oświadczył. Tamten donośnym głosem przekazał nowinę o ucieczce króla Nabu, wszystkim zebranym w królestwie ludziom. Jedni wpadli w rozpacz, inni w przygnębienie ale większość poczuła w sercach ogromny gniew do oszusta i tchórza, który ich opuścić wraz ze złotem, jakie zapewne mogłoby wcześniej uratować królestwo od upadku.

            Ludzie poszli w ślady króla i zaczęli uciekać tylną broną, do której barbarzyńcy nie mieli dostępu. W ten sposób udało im się ujść z życiem. Zanim barbarzyńcy przedostali się przez obwarowania królestwa, tamci byli już daleko od zniszczonych murów ich ukochanego domu.

            Nabu po ucieczce skierował konie do swojej dawnej przyjaciółki - Semi, szukając u niej ratunku. Teraz uciekał nie tylko przed barbarzyńcami, ale i przed swoim ludem, który pragnął jego śmierci.

           

12

 

            Żyjąca samotnie niczym zjawa - Semi, dowiedziała się od swoich mrocznych podwładnych o oblężeniu jaki przeprowadzili barbarzyńcy na królestwo Nabu. Pałace, zamki, wieże, domy, kramy - dosłownie wszystko zostało zrównane z ziemią. Nieliczne grupy żołnierzy, zostały wtrącone do niewoli, podobnie jak rodziny osób, które nie opuściły królestwa.

            Barbarzyńcy po splądrowaniu królestwa, zebrali swoje siły i ruszyli na zachód, najwyraźniej kierując się do jej królestwa.

            Semi zdenerwowała się na tą wieść.

            - Paskudni, przebrzydli barbarzyńcy! - mówiła do siebie. - Zniszczą to, co mi pozostało. Ale mnie nie dostaną. Nikt nie dostanie Semi. Jestem zbyt potężna, by ktokolwiek mnie skrzywdził.

            Królowa pobiegła do swojej komnaty, która cała była zapełniona przepięknymi sukniami. Niektóre zostały zrobione ze złota, inne ze srebra, a niektóre miały na sobie dużej wielkości diamenty. Cała kolekcja Semi była warta bardzo dużo. Prawdopodobnie tyle co bogactwo Nabu, ukryte w wozie.

            - Ach! Moje cudowne suknie - mówiła Semi. - Wolałabym zginąć niż dać tym prostakom zniszczyć was wszystkie.

            - Można je jeszcze uratować - rzekł jakiś głos w kącie komnaty.

            Semi wzdrygnęła się cała.

            - Kto tu jest?! Jaki upiór znowu mnie nawiedził? Odpowiedz natychmiast!

            - Nie jestem upiorem - odezwał się głos. - Ani ja, ani moi towarzysze.

            Nagle z cienia wyłoniły się trzy postacie, które Semi bardzo dobrze pamiętała.

            - Wy! - warknęła. - To przez was zostałam królową i przez was wyglądam teraz jak potwór!

            Jedna z trzech postaci - kobieta, przybliżyła się do Semi i pogłaskała ją po zdeformowanej twarzy.

            - Wyglądasz tak tylko ze swojej winy. Byłaś niegdyś piękna dlatego, że miałaś czystą duszę. Kiedy zaczęłaś postępować niegodnie, twoja dusza zaczynała brzydnąć, aż wreszcie wypełzła na wierzch. Tak jak wyglądasz zewnątrz, wyglądasz też wewnątrz. Możesz być jeszcze znowu piękna. To zależy tylko i wyłącznie od ciebie, od twoich uczynków. Dajemy ci szansę.

            - Szansę? - wymamrotała Semi, spoglądając błagalnym wzrokiem na troje wędrowców.

            - Tak, szansę - rzekł młodzieniec. - Jedyne co musisz zrobić, to oddać nam wszystkie suknie jakie posiadasz. Jeśli to zrobisz, to nie tylko przywrócimy ci dawny wygląd, ale i ocalimy twoje królestwo przed kroczącym wojskiem barbarzyńców. Przywrócimy dawny wygląd wszelkich budowli jakie tutaj się znajdowały. Twoi ludzie wrócą i a ty będziesz sprawiedliwie nimi rządziła.

            Semi wykonała kilka kroków do tyłu.

            - Chcecie bym oddała wam swoje suknie, które znaczą dla mnie więcej, niż życie ludzkie? - zapytała z niedowierzaniem, jednocześnie trzymając w rękach swoją ulubioną odzież.

            - Tak - rzekł starzec. - Tylko tego od ciebie żądamy.

            - Jak to zrobię - mówiła Semi. - Będę znowu piękna i przywrócicie moje królestw, a barbarzyńcy znikną?

            Starzec skinął głową.

            Królowa Semi przyglądała się swoim ulubionym suknią. Brała je do ręki, przykładała do ciała. Przypominała sobie jak w nich kiedyś tańczyła, jak olśniewała adoratorów, jak przyprawiała inne kobiety o zazdrość. W jej umyśle pojawił się obraz nieżyjącego już ojca, który szył przepiękne suknie tylko dla niej. A teraz, ona miałaby je oddać. Przecież to właśnie dzięki nim Semi królowała na balach, była w centrum zainteresowania. Lgnęły do niej stada książąt. Bogaci magnaci szli na wszelkie ustępstwa. A inni królowie obdarowywali ją drogimi przedmiotami.

            Semi otrząsnęła się z zamyśleń. Nawet nie spostrzegła, że przez cały czas trzymała w rękach swoją ukochaną, turkusową suknię, która gładziła niczym puszystego kota. W oczach Semi błyszczały wielkie krople łez. Oszpecona królowa odłożyła starannie suknie na miejsce i zwróciła się do wędrowców.

            - Żądacie za wiele. Nigdy nie oddam swoich sukien. Nawet gdybym miała dzieci, a one by chorowały. Jedynym w takim przypadku wyjściem byłby sprzedaż tych sukien by wynająć najlepszych medyków na ziemi. To wiedźcie, że nigdy bym tego nie uczyniła. Wolałabym patrzeć jak moje pociechy umierają w bólu, niż sprzedać coś, co pokochałam bardziej, niż mogłabym pokochać drugiego człowieka. - Nagle Semi zmieniła swoje oblicze. Wyglądała jak groźna wiedźma, która ma zamiar zniszczyć swoich przeciwników. - Jesteście bandą biednych wieśniaków, którzy myślą że jestem głupia i mają nadzieję na łatwy łup. Nic z tego! Precz mi z zamku, zanim moi bezcieleśni przyjaciele zrobią z wami coś, niezwykle okrutnego.

            Starzec spojrzał na nią po raz ostatni, powiedział jedynie podobne słowa, co jego towarzyszka do Nabu.

            - Twoje ukochana odzież, któregoś dnia będzie mogła pociągnie cię w dół. Głęboko w dół. Ale i wtedy dostaniesz szansę by się uratować. Stanie się to tylko wtedy, gdy poświecisz swoje najdroższe suknie i zaczniesz myśleć o innych.

            Po tych słowach starca, wędrowcy odeszli, zagłębili się w ciemniejącą noc, by nigdy więcej się nie pojawić przed obliczem Semi.

            Królowa swoją drogocenną odzież upchała do kufrów i włożyła do czarnej, przegniłej karety, którą ciągnęły dwa końskie widma.

            Mając wszystko na miejscu, Semi ruszyła przed siebie, pozostawiając zniszczone mury wraz z upiorami na łaskę losu. Widma nie mogły znieść tego, że królowa ich opuściła. Postanowiła ścigać Semi tak długo, dopóki ją nie dopadną.

 

13

 

            Nabu pośpieszał swoje konie jak tylko się dało. Na ich bokach obok obfitej piany, widniały długie pręgi od biczy. Otyły król nie zważał na to najmniejszej uwagi. Dla niego liczył się wtedy tylko czas.

            - Dalej wy leniwe, paskudne zwierzaki! - krzyczał do koni Nabu.

            Była noc, kiedy tchórzliwy władca wschodniego królestwa przemierzał gęsty las. Jego jedynym źródłem światła była lampa zawieszona na długim kiju. Nagle powiało ogromnym chłodem i lampa zgasła.

            - A niech to! - warknął Nabu.

            Zamierzał się zatrzymać, gdy nagle z boku wyskoczył jakiś inny pojazd i wpadł dokładnie na niego.

            Król zawył z przerażenia. Upadł wraz ze swoim wozem. Konie odczepiły się od reszty wehikułu i pognały dalej.

            Nabu próbował się podnieść, ale nie mógł. Coś jakby go trzymało. Kiedy wzniósł do góry głowę, napotkał wzrokiem jakąś szkaradną postać. Zawył wtedy z przerażenia.

            - Aaaa! Kim jesteś potworze?! Zostaw mnie w spokoju. Dam ci złoto. Mam go pełno w wozie.

            Przerażająca twarz otworzyła usta i zaczęła mówić:

            - Głupcze! Nic ci po złocie, bo właśnie tonie ono wraz z nami w bagnie!

            Nabu zamrugał oczami i rozejrzał się wokół siebie. Jego nogi, aż po kolana, zostały zatopione w gęstej mazi. Wóz leżał wywrócony na bok, a worki ze złotem, powoli znikały w grzęzawisku.

            - Nie! - krzyknął otyły król. Odchylił się mocno i złapał za wystające końce jednego z worków. Za wszelką cenę starał się go wyciągnąć. Zamiast tego, sam się coraz bardziej zagłębiał w bagnie.

            - Pomóż mi ty potworze - mówił do Semi, której nie poznał.

            - Potworze?! - krzyknęła tamta. - Niegdyś inaczej do mnie mówiłeś, ty tłusta świnio!

            Nabu spojrzał na zdeformowaną kobietę i dopiero wtedy rozpoznał w niej swoją dawną przyjaciółkę.

            - Semi? - zapytał poruszony.

            - Tak. Semi, o której już dawno zapomniałeś. Nie odwiedzałeś mnie od lat. Myślałeś pewnie, że umarłam. Ale tak się nie stało. Żyję i stoję tuż obok ciebie, ale to nie ma większego znaczenia, skoro za chwile skończymy w tym bagnistym grobowcu.

            Nabu zobaczył, że Semi również stoi po kolana zatopiona w bagnie i nie może z niego wyjść. Obok niej dostrzegł starą, poniszczoną karetę wokół, której walały się jakieś kufry.

            - Też wieziesz złoto? - zapytał Nabu wskazując na kufry.

            - Nie, coś cenniejszego. W tych kufrach jest... - Semi zerknęła na topniejące kufry i zawyła przerażająco. - Nieee! Moje suknie. Moje kochane suknie! Pomóż mi grubasie je wyciągnąć. Natychmiast!

            Nabu prychnął.

            - Sama sobie je wyciągaj brzydulo. Moje złoto jest dużo cenniejsze, niż te twoje szmaty.

            - Milcz!

            - Sama milcz stara wiedźmo.

            Podczas gdy dwoje byłych władców królestw kłóciło się, ich ciała powoli zatapiały się coraz głębiej w bagnie. Oni niestety tego nie spostrzegli, gdyż bardziej byli zajęci wyzwiskami, niż swoją beznadziejną sytuacją.

            - Wyglądasz jak zgniły kartofel - mówił Nabu.

            - A ty jak tępy hipopotam, który nie może wyjść z sadzawki.

            - Z tego co widzę, ty też nie możesz wyjść.

            Dopiero wtedy oboje spostrzegli, że są już zatopieni prawie po pas. Semi przestała się wierzgać. Wiedziała, że im bardziej będzie się poruszać, tym szybciej jej ciało zostanie pochłonięte przez bagno. Kobieta spojrzała na swoją poniszczoną karetę i z radością stwierdziła, że dwa upiorne konie, odczepiły się od reszty wehikułu i stały spokojnie w bezpiecznej odległości.

            - Chodźcie tu moje dzieci - rzekła do widm, które podeszły pod sam brzeg bagna.

            Nabu dopiero wtedy je spostrzegł. Gdyby nie był zatopiony do połowy w gęstej mazi, to zapewne upadł by z przerażenia.

            - Co to za monstra!? - wypalił.

            Semi uśmiechnęła się, odsłaniając rząd przegniłych zębów.

            - Moje ulubione wierzchowce.

            Brzydka kobieta sięgnęła po zwisającą z widmowych koni uprząż. Złapała za rzemienie i starała się je przywiązać do tonących kufrów, wypełnionych po brzegi drogimi sukniami. Nabu zrozumiał o co chodzi jego byłej przyjaciółce i zapragnął tego samego dla worków z kosztownościami.

            - Dawaj mi te rzemienie! - wrzasnął Nabu, łapiąc Semi za ręce.

            - Wara mi od nich.

            - Moje złoto, jest dużo więcej warte.

            - Twoje złoto jest nic nie warte w porównaniu z moimi sukniami.

            - Co ty masz, dziesięć lat? Na co ci te suknie, nawet jak je sprzedasz, to wiele nie dostaniesz. A za złoto które ja mam, ciągle możesz sobie sprawić nowe łachy. Dawaj mi te lejce!

            - Nigdy!

            - Dawaj!

            Oboje szarpali się energicznie, próbując wyrwać sobie rzemienie. Z każdym takim gwałtownym ruchem, bagno pociągało ich coraz głębiej, aż w końcu na powierzchni widniały jedynie ramiona, ręce oraz głowa. Semi oraz Nabu wyglądali jak ruszające się popiersia.

            - Patrz co narobiłeś! - krzyczała Semi, która dopiero wtedy zorientowała się, jak głęboko wciągnęło ją bagno.

            - Ja? To twoja wina! Mogłaś mi dać te lejce, to już dawno złoto byłoby na powierzchni.

            - Mam gdzieś twoje złoto.

            - A ja twoje szmaty.

            - O ty przebrzydły, spasiony, brzydalu!

            - Sama jesteś brzydalem!

            Mimo tego, że pozostały im już tylko ręce oraz kawałki tułowia, to i tak byli władcy królestw starali się między sobą bić.

            Widmowe konie przyglądały się ich walce, podobnie zresztą jak reszta upiorów należących wcześniej do Semi, które po krzykach swojej pani, bardzo szybko ją odnaleźli. Wszystkie te duchy spoglądały na resztki wystających na powierzchni ciał, walczących zaciekle między sobą. Zastanawiały się, dlaczego tych dwoje nie użyło koni do tego, aby uratować siebie, a nie przedmiotów, które przecież życia im nie przywrócą.

            Krzyki Semi oraz Nabu trwały jeszcze przez jakąś chwilę. Oboje bili się do momentu, aż czarne bagno całkowicie pochłonęło ich ciała. Ostatnie co widma zauważyły, to dłonie ludzi, mocno zaciśnięte w pięści, jakby Nabu oraz Semi zamierzali kontynuować walkę w zaświatach. A Widma dobrze wiedziały, że jeśli ktoś ma z kimś zwadę na ziemi i się z nim nie pogodzi, to po śmierci ta zwada trwać będzie.

            Widmowe konie wraz z resztą im podobnych kreatur, odeszły w ciemniejącą noc, gdzie było ich miejsce, pozostawiając płynny grobowiec, na wierzchu którego zastygł jeden wór ze złotem oraz jeden kufer pełen ulubionych sukien Semi.

 

14

 

            Do południowego królestwa dotarła już wieść o wojskach barbarzyńców, które zmierzały właśnie w tamtym kierunku.

            - Ile ich jest? - pytał król Samson swoich zwiadowców.

            - Kilka tysięcy panie.

            - Ha! Zmiażdżymy ich jak małe robaki. Weźcie całe nasze wojsko przed fortyfikacje, niech zobaczą z czym będą się mierzyć Ha Ha!

            - Ale panie - głos zabrał doradca wojenny. - Nie możemy pozostawiać zamku bez jakiekolwiek załogi. To zbyt niebezpieczne. Poza tym na wolnym polu będziemy odsłonięci. Lepiej by było...

            - Zamknij się! - krzyknął Samson. - Jak śmiesz w ogóle podważać moje słowa? Ja jestem królem południa. Jestem Wielkim i Niezwyciężonym wojownikiem. Nikt się ze mną nie równa. Sam bym mógł pokonać całą tę hordę znad morza.

            - Oczywiście ty królu masz rację. Błagam o przebaczenie - prosił doradca wojenny.

            - Masz szczęście, że jestem wspaniałomyślny i łaskawy. Dlatego tym razem daruję ci życie. Ale nigdy więcej nie kwestionuj moich rozkazów. Czy to jasne?

            - Tak panie.

            - Ha! Już niedługo barbarzyńcy poznają co to potęga!

            Król Samson stanął przed oknem w całej swojej zbroi. Wyglądał jak mocarny wojowniki, czekający na zgładzenie swych przeciwników.

            O tym, że był zwykłym oszustem wiedziało tylko kilka osób. Byli to wybrani mężczyźni od urodzenia pozbawieni umiejętności mowy, więc nie mogli wyjawić okrutnej prawdy o Samsonie, traktującej o tym, że Samson wszystkich swoich rywali, wcześniej zatruwał przed walką. Poza tym król nigdy nie miał okazji brać udziału w prawdziwej bitwie, ponieważ aż do tej pory we wszystkich królestwach panował pokój. Tak więc król Samson był człowiekiem tytułującym się najpotężniejszym wojownikiem, a tak naprawdę, był zwykłym tchórzem.

           

            Podczas gdy wojska barbarzyńców maszerowały po południowym królestwie. Troje wędrowców złożyło wizytę Samsonowi. Spotkały go w sali treningowej, w której król ćwiczył przed walką.

            - Bardzo ładne cięcie panie - pochwalił go starzec.

            Samson obrócił się w jego stronę z przygotowanym mieczem.

            - Pamiętam cię - rzekł. - Spotkaliśmy się dawno temu. Czego tutaj szukasz i jak tu wtargnąłeś, przecież wejścia pilnuje dwóch strażników. Będę musiał ich jutro skrócić o głowę.

            - Nie rób tego, bo to nie ich wina, że nas nie spostrzegli.

            - Nas?

            Zza instrumentów treningowych wyszło pozostałe dwie postacie. Młodzieniec oraz kobieta w dojrzałym wieku.

            - Podejdźcie jeszcze bliżej, a posmakujecie stali mojego miecza.

            Młodzieniec oraz kobieta stanęli obok starca i wszyscy razem wpatrywali się w muskularnego Samsona.

            - Przyszliśmy cię uratować.

            Król zmrużył oczy.

            - Uratować? Mnie? Ha ha! Niby przed czym?

            - Przed barbarzyńcami, którzy cię zniszczą.

            - Ha Ha! - śmiał się doniośle wojownik. - A to ci dobre. Trzech wieśniaków, chce ratować najpotężniejszego wojownika w dziejach, przed dzikimi ludźmi z dalekich wysp. A to dobre, chyba was jako nadwornych błaznów. Jesteście w tym świetni.

            - Możesz się śmiać do woli królu Samsonie - odezwał się młodzieniec. - Ale my nie przyszliśmy tutaj sobie żartować. Chcemy cię ocalić.

            Samson otarł łzy.

            - No dobrze. Co takiego miałbym uczynić, żeby przeżyć najazd grupy wygłodniałych pajaców?

            Starzec wyszedł na przód. Stanął przed Samsonem i rzekł:

            - Powiedzieć prawdę.

            Król podrapał się po brodzie.

            - Nie bardzo rozumiem dziadku. Jaką niby prawdę?

            - Prawdę o tym, że jesteś oszustem. O tym, że zatruwasz swoich przeciwników, że z nikim nie wygrałeś w uczciwej walce, że tak naprawdę boisz się najeźdźców i bitew.

            Samson przestał się śmiać. Na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.

            - Jak śmiesz tak mówić! Każę cię wybatożyć, a później cię spalę na oczach tłumu.

            - Czy naprawdę jedyne co potrafisz, to karać? - zapytała kobieta.

            - Możesz zaraz się sama przekonać, jeśli lubisz swąd palonego ludzkiego mięsa.

            Samson skierował miecz przed oblicze kobiety. Ale nim zdążył cokolwiek więcej zrobić, młodzieniec złapał za ostrze gołą ręką. Na jego dłoniach nie było śladu krwi.

            - Jesteś strasznie zarozumiały Samsonie - mówił młodzieniec, nie puszczając miecza. - Zgódź się na naszą propozycję, a okażemy ci łaskę. Uratujesz swój lud...

            - Lud? - wtrącił się Samon, który był pod wrażeniem siły młodzieńca. - Nic mnie on nie obchodzi. To tylko głupi motłoch, któremu wystarczy raz na jakiś czas rzucić trochę chleba i już się cieszy. Tu chodzi o mnie! O moją reputację, o moją sławę. Nie pozwolę jej zniszczyć. A wy lepiej stąd uciekajcie, zanim posiekam was na kawałki!

            - No dalej, zrób to - mówił młodzieniec, mając na ustach uśmiech.

            Samson prychał, sapał, naprężał mięśnie, ale za nic nie mógł wyrwać miecza z uścisku młodzieńca.

            - Straż! Straż! - wrzeszczał Samson.

            W mgnieniu oka w drzwiach pojawiło się dwóch uzbrojonych żołnierzy. 

            - Co się stało panie?

            - Brać tych troje obdartusów!

            Strażnicy rozejrzeli się po sali.

            - Ale panie, tutaj nikogo nie ma.

            - Jak nikogo nie ma, a kto trzyma mój mie...

            Samson spojrzał przed siebie. Miecz znajdował się tylko i wyłącznie w jego uścisku. Po młodzieńcu, kobiecie oraz starcu, nie było śladu.

            Zdziwiony król mrugał oczami. W tej samej chwili strażnicy przeczesywali zakamarki sali treningowej. Nikogo jednak nie znaleźli. Odmeldowali się i odeszli. Samson został sam w pomieszczeniu. Zamierzał schować miecz do pochwy, gdy nagle na jego końcu zauważył odbicie ludzkich palców. Stal wyglądała na lekko wygiętą, jakby ktoś mający potężną siłę, zwyczajnie zmielił oręż w swoich dłoniach. Król przełknął głośno ślinę i wolnym krokiem wrócił do swoich królewskich komnat.  

           

            Oddział barbarzyńców w ciągu kilku dni dotarł pod mury królestwa Samsona, gdzie sam król już na nich czekał z wielką grupą wojowników. Było ich jakieś piętnaście tysięcy. Podczas gdy, barbarzyńcy liczyli sobie zaledwie cztery tysiące żołnierzy.

            Samson spoglądając na garstkę brudnych barbarzyńców, zaśmiał się doniośle.

            - Te psy zamierzają nam odebrać królestwo? - mówił do swojej przybocznej straży. - Ha! Pokonamy ich szybciej, niż tamci zdążą o tym pomyśleć.

            Barbarzyńcy wyglądali na bardzo spokojnych. Nie przeraził ich widok liczebnego wojska króla Samsona, ani to że żołnierze byli bardzo dobrze wyposażeni. Stali spokojnie wpatrując się w lśniące zbroje swoich przeciwników. Na czele barbarzyńców stał Marduk. Jako jedyny dosiadał konia - pięknego, dużego wierzchowca.

            - Jazda konna jest gotowa? - zapytał ludzi stojących u jego boku. Byli to generałowie wojsk.

            - Tak panie. Czekają tylko na twój sygnał.

            Marduk uśmiechnął się cynicznie.

            - Poczekajmy, aż te aroganckie wojska Samsona na nas ruszą. Wtedy wiecie co robić.

            Generałowie skinęli i odbiegli od króla.

 

            Samson przejechał na koniu wzdłuż pierwszej linii swojego wojska.

            - Wojownicy! - mówił donośnym głosem. - Po raz pierwszy zostaliśmy zaatakowani. I to przez kogo? Przez nędznych barbarzyńców, którzy nawet nie wiedzą, czym jest uczciwa walka. Ten paskudny rodzaj ludzkości chce porwać wasze żony oraz dzieci. Chcą zniszczyć wasze domy. Czy pozwolicie na to?

            - Nigdy! - krzyczeli rycerze.

            - To pokażmy im, jak potężni jesteśmy. Naprzód!

            Wojska Samsona ruszyły przed siebie. Wyglądali jak lawina mieczy i toporów, sunąca w dół zbocza.

            Samson pozostał na szczycie wzgórza, z którego obserwował poczynania swoich wojowników. Już niebawem mieli oni się zderzyć z garstką barbarzyńców.

            - Ha Ha! - śmiał się król do swoich doradców, którzy mieli grobowe miny, gdyż przeczuwali coś złego. - Patrzcie niewierni doradcy jak wojska Wielkiego Samsona, niszczą barbarzyńców.

            Doradcy spoglądali na potężną armię króla. Ich jedyną nadzieją było to, że barbarzyńcy okażą się tak głupi, jak o nich mówiono. Nadzieja została rozwiana w chwili, gdy niespodziewanie z obu stron lasów, jakie otaczały wzgórze, wyłoniła się jazda konna licząca kilka tysięcy wojowników, która niczym wicher, natarła na nieosłonięte tyły armii Samsona.

            Rycerze w lśniących zbrojach ryczeli z bólu i przerażenia, gdyż tego się nie spodziewali. Nie dość, że ni stąd ni zowąd pojawiła się jazda konna, to jeszcze z lewej strony wielka ściana drzew, nagle opadła. Jeden z wojowników Samsona zobaczył, że nie były to prawdziwe drzewa, jedynie wielkie płótno, na którym ktoś namalował krajobraz leśny. Za płótnem czaiła się grupa łuczników. Każdy z naszykowaną strzałą na cięciwie. Nim ten sam rycerz króla Samsona, zdążył ostrzec swoich towarzyszy broni, strzała ugodziła go w samo serce. Z niemym wyrazem na twarzy, wojownik padł jako pierwszy w bitwie, która pochłonęła większość rycerzy króla Samsona.

            Samson patrzył na to wszystko z wielkim niedowierzaniem. Przez jednogodzinną walkę, słyszał jedynie krzyk swoich rycerzy. Ani razu nie pochwycił, by któryś z barbarzyńców chociaż zawył z bólu.

            - Panie! - mówił do króla przestraszony doradca wojenny. - Nasze wojska lada chwila znikną z powierzchni ziemi. Co mamy robić? Jak zabezpieczyć królestwo.

            Samson nic nie odpowiedział. Jedynie powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół niego oddziale i zaraz potem szybko odjechał na koniu z powrotem za mury królestwa. Tam dopadł zbrojowni, w której znajdował się cały jego arsenał: złote miecze, zbroje płytowe, kolczugi, halabardy, tarcze oraz mnóstwo innego cennego oręża, wykutego ze złota oraz diamentów. Załadował to wszystko na duży powóz. Sam zrzucił swój rynsztunek i założył stare szaty. Nikt z dworzan nie był w stanie go poznać. Pod pazuchę jeszcze włożył zwoje mówiące o tym, że był on wielokrotnym zwycięzcą turniejów rycerskich. Tak obładowany, uciekł z królestwa, zanim okrutni barbarzyńcy wtargnęli do niego.

            W chwili, gdy Samson opuszczał mury swojego domu, spostrzegł go jeden z niemych poddanych, który dobrze znał sekrety króla. Za pomocą gestów dłoni oraz ust, przekazał wszystko swojej żonie. Kobieta bardzo dobrze rozumiała swego męża. Miała duże poważanie w królestwie. Błyskawicznie obwieściła wieść o tym, że król ich opuścił. Wyjawiła też mroczne sekrety Samsona. Nie był on prawdziwym wojownikiem, lecz tchórzem i oszustem. W chwili gdy kobieta przemawiała w samym centrum królestwa, jeden z ocalałych wojowników stanął tuż obok niej i zrelacjonował przebieg wydarzeń. Nie omieszkał się wspomnieć o tym, że cała bitwa została przegrana przez arogancję króla. Teraz wszyscy mieli ponieść tego konsekwencje. Ludzie czym prędzej zaczęli pakować swój dobytek i uciekać od strony północnej, która nie była otoczona przez wojska barbarzyńców. Ocaleni wojownicy południowego królestwa, dzielnie stawiali opór najeźdźcą, dając tym samym czas ich rodzinom na opuszczenie walących się murów. Sami polegli bijąc się do ostatniej kropli krwi. Po tym wydarzeniu zostali nazwani bohaterami, a ich czyny po wsze czasy były przekazywane z ust do ust, by nikt o nich nigdy nie zapomniał. Natomiast nikt nie zapomniał o Samsonie i jego podłych uczynkach. Miał on być prześladowany do końca swoich dni, których po ucieczce z królestwa, nie było już za wiele.

 

15

 

            Wiadomość o upadku południowego królestwa, dotarła do Jana jeszcze tego samego dnia. Jan bardzo się zasmucił słuchając sprawozdania kurierów. Było mu żal wszystkich tych którzy polegli w walce z barbarzyńcami, oraz tych którzy uciekli szukając schronienia w lasach. Jan jeszcze bardziej posmutniał kiedy usłyszał wszystko na temat swojego dawnego przyjaciela Samsona, nie mógł uwierzyć, że tak bardzo się zmienił. Podobnie jak reszta jego byłych przyjaciół, o których dowiedział się już wcześniej.

            - Przecież oni byli takimi dobrymi ludźmi - mówił do otaczającej go świty. - Dlaczego aż tak się zmienili? Dlaczego mnie wcześniej nie posłuchali i nie zjednoczyli się ze mną. Z łatwością byśmy teraz pokonali wojska barbarzyńców. A teraz, z niewielką grupą żołnierzy jaką posiadamy, mamy nie wielkie szanse na wygraną. Przepraszam was, że to mówię, ale nie mogę was oszukiwać. Nasze życie leży na włosku. Stwierdziłem, że lepiej będzie dla was jak teraz uciekniecie w dalekie góry, gdzie barbarzyńcy nigdy nie będą was szukać. Dożyjecie tam w spokoju swoich dni.

            - Bracie! - mówiły jednocześnie młodsze siostry Jana. - A co z tobą?

            Jan spojrzał na nie posmutniały.

            - Ja moje drogie, stawię czoła najeźdźcą. Nie pozwolę by splamili nasz dom. Razem z małym oddziałem żołnierzy, utrzymamy ich tak długo, jak tylko będziemy mogli. Wy w tym czasie, spokojnie powędrujecie bezpiecznym szlakiem w góry.

            - Nie pozwolimy na to - odpowiedziały siostry Jana. - Zostaniemy tu z tobą.

            - Moje kochane siostry. Nie mogę na to pozwolić.

            - Będziesz musiał. Bo nigdzie bez ciebie się nie ruszamy.

            Jan przytulił swoje młodsze siostry. Łzy spływały mu po policzkach, ale wiedział jak uparte są te dwie młode pannice. Choćby użył siły, to i tak by je nie przekonał do ucieczki.

            - Panie - odezwał się wierny sługa króla, który od zawsze doradzał we wszelkich sprawach związanych z prowadzeniem królestwa. - Musimy obmyślić strategię obrony.

            - Słucham? - zapytał Jan, wycierając mokre oczy. - Ty mój wierny sługo odejdziesz w bezpieczne miejsce, tak jak inni ludzie. Bronić będę się ja wraz z tymi, którzy się na to zgodzą.

            Sługa uśmiechnął się dobrodusznie.

            - Więc będziemy się wszyscy bronić. Bo nikt nie chce cię zostawić samego panie.

            - Jak to?

            - Wyjdź panie na balkon i sam się przekonaj.

            Jan wstał z tronu, przeszedł przez drzwi i zatrzymał się na niewielkim balkonie, z którego przemawiał zawsze do poddanych. Owego dnia przed zamkiem królewskim zgromadzili się wszyscy ludzie, jacy mieszkali w północnym królestwie. Jak tylko ujrzeli postać swojego ukochanego króla, wiwatowali i klaskali.

            - Wiwat Jan! Wiwat naszemu królowi. Wiwat!

            Jan nie wierzył w to co widział. Jego serce napełniło się radością.

            - Kochani! - mówił do tłumu. - Okrutny najeźdźca wylądował na naszych ziemiach, który jak dobrze już zapewne wiecie, pokonał wszystkie pozostałe królestwa. Teraz barbarzyńcy planują zniszczyć nas. Mają liczne wojska, znają się dobrze na wojaczce. W starciu z nimi nie mamy wielkich szans. Dlatego zaplanowałem abyście opuścili swoje domy i ruszyli w góry, gdzie czekać was będzie ratunek.

            - Nie chcemy uciekać! - krzyczała jedna grupa ludzi.

            - Chcemy zostać z tobą panie! - wrzeszczeli inni.

            Jan powiódł wzrokiem po zdeterminowanej do walki ludności.

            - Czy naprawdę tego chcecie? Czy naprawdę chcecie stawić czoła wojownikom, którzy przed niczym się nie cofną?

            - Chcemy być z tobą i walczyć z tobą! - skandował tłum.

            Jan podniósł do góry ręce.

            - A więc walczmy i nie dajmy się pokonać!

            - Tak! Niech żyje Jan! Nie żyje nasz król. Wiwat!

            Jan odszedł z mównicy mocno zmotywowany. Jeśli mieli oni wszyscy umrzeć, to niech barbarzyńcy również pójdą w ich ślady.

            Król wrócił do sali tronowej, która była zupełnie pusta.

            - Doradco - rzekł Jan w nadziei, że gdzieś jeszcze jego wierny sługa został. - Musimy opracować strategię obrony.

            - Zaraz to uczynimy panie - odpowiedział mu jakiś głos, który brzmiał znajomo.

            Zza tronu wyłoniła się postać starca odzianego w znoszony, szary płaszcz. Tuż zanim kroczyła kobieta oraz młodzieniec. Cała trójka stanęła przed Janem.

            - To wy! - wypalił Jan. - Poznaję was. Jesteście tymi dobrymi ludźmi, którzy zrobili mnie królem. - Jan ukląkł przed nimi. - Składam wam hołd. Zrobiliście dla mnie przecież tak wiele.

            - Wstań królu - rzekł starzec. - Nie będziesz przede mną klękał, bo to ja klękam przed tymi, którzy wypełniają moje słowa.

            Jan nic z tego nie rozumiał, ale posłuchał słów swojego rozmówcy i wstał. 

            - Przybyliśmy tutaj, aby ci pomóc pokonać barbarzyńców - oznajmiła kobieta.

            Jan rozpromienił się słysząc podobne rzeczy, ale zaraz potem posmutniał, ponieważ kobieta powiedziała coś więcej, czego Jan za nic w świecie, nie spodziewał się usłyszeć.

            - Lecz w zamian za pomocą musisz nam oddać swoje córki. Nie bój się, będą w dobrych rękach.

            - Moje kochane siostrzyczki? Przecież to jedyne co mi pozostało na ziemi. Kocham je ponad wszystko, nie mogę ich poświęcić.

            Jan opadł na kolana i zakrył rękami swoje oczy. Kobieta uklękła tuż przy nim i ujęła jego twarz w dłonie. Patrząc mu prosto w oczy mówiła:

            - Wiemy jak bardzo je kochasz. W życiu jest tak, że kiedy chce się coś uratować, trzeba najpierw coś poświęcić. Twoim siostrom niczego nie będzie brakować.

            - Będą one bezpieczne? - zapytał, zapłakany król.

            - Nigdzie nie będą bardziej bezpieczne, niż z nami - odpowiedział mu młodzieniec.

            Jan skinął mu głową.

            - Dobrze więc. Jeśli będą bezpieczne, to się zgadzam. Obiecajcie mi tylko jedno?

            Kobieta otarła mu łzy z policzków.

            - Co takiego panie?

            - Że kiedy moje dni dobiegną końca. Zabierzcie mnie do miejsca, w którym będę już po wieki cierpiał za to, co uczyniłem swoim siostrą.

            Kobieta spojrzała na starca. Tamten wyglądał jak ktoś niezwykle dumny i radosny jednocześnie.

            - Królu - mówił starzec. - Obiecuję ci, że kiedy to wszystko się skończy. Wszyscy znowu się spotkacie i będziecie bardzo szczęśliwi.

            Jan rozpromienił się.

            - Jesteście aniołami.

            Cała trójka biednie odzianych ludzi, uśmiechnęła się.

            - Wstań panie - rzekł starzec. - Czas najwyższy, abyś posłuchał co masz uczynić do obrony swojego królestwa.

            Po wysłuchaniu wszystkiego, Jan przystąpił do działania. Czekało go mnóstwo pracy, ale musiał to zrobić, inaczej wszystkich czekałaby śmierć.

 

16

 

            Strażnicy stacjonujący na wieżyczkach murów obronnych królestwa Jana, spostrzegli zbliżający się wóz, zaprzężony w jednego masywnego konia pociągowego.

            - Stać! - krzyknął jeden ze strażników do kierującego wozem. - Kim jesteście i w jakim celu tu przybywacie?

            Człowiek siedzący na wozie odkrył kaptur, ukazując twarz władcy południowego królestwa.

            - Wybaczcie panie! - sprostował się strażnik. Nie rozpoznałem króla w tym ubraniu. Już otwieramy wejście.

            Samson wjechał do środka. Przed pałacem królewskim czekał na niego Jan. Wyglądał na bardzo zatroskanego.

            - Samson! - rzekł na powitanie Jan. - Mój przyjacielu, wejdź do środka.

            Podwładni Jana spoglądali krzywo na Samsona. Wieść o jego zdradzie rozeszła się szybciej od wiatru. Zanim jednak pokonany król wkroczył do zamku królewskiego swojego dawnego przyjaciela, nakazał sługom aby ukryli jego wóz. Powiedział im, że jest w nim przeklęty oręż i każdego człowieka, który spróbuje go choćby dotknąć, spotka straszliwa kara. Uprzedzeni młodzieńcy ostrożnie odprowadzali wóz, starając się nie musnąć umieszczonych w środku towarów.

            Kiedy dwóch królów zostało samych. Jan przycisnął Samsona do swojej piersi. Przegrany władca południowego królestwa udawał skruchę.

            - Wybacz mi Janie! - szlochał mu w ramiona. - Tak bardzo się bałem, że nie wiedziałem co robię. Widok mojego umierającego wojska, moich przyjaciół, tak bardzo mnie przejął, że nie mogłem normalnie myśleć. Sam nawet nie wiem dlaczego to wszystko zrobiłem. Jest mi piekielnie wstyd. Czy oni kiedykolwiek mi wybaczą?

            Jan pogłaskał swego dawnego przyjaciela po głowie.

            - Zrobię wszystko, żeby nikt nie miał do ciebie zwady.

            Samson otarł łzy.

            - Dziękuję przyjacielu. Dla mnie nigdy nie przestałeś nim być. Jako jedyny chciałem się do ciebie przyłączyć, kiedy wyszedłeś z inicjatywą utworzenia unii. Ale Semi oraz Nabu tak na mnie wpłynęli, że nie miałem wyboru. Ja naprawdę chciałem do ciebie dołączyć.

            Jan spoglądał na niego posmutniałymi oczami.

            - Wierzę ci przyjacielu. Odkąd każdy z nas doszedł do władzy, wszystko się zmieniło. W pewnym sensie chciałbym cofnąć czas i tego uniknąć, a w pewnym nie, ponieważ kto by teraz bronił moich ludzi? Teraz tylko oni mi pozostali.

            - A co z twoimi siostrami?

            Jan skrzywił się kiedy usłyszał to pytanie.

            - Zniknęły - rzekł ściszonym głosem. - Kilka dni temu, kiedy przyszedłem do ich komnaty, dziewczynek nie było. Nikt ich nie widział. Szukałem ich wszędzie. Wysłałem zwiadowców, ale wrócili bez jakichkolwiek śladów.

            Teraz to Samson przytulił Jana.

            - Wszyscy straciliśmy kogoś, kogo kochaliśmy najbardziej.

            Jan nie odpowiedział, zamiast tego gorzko zapłakał.

            - Przepraszam cię Samsonie, ja muszę zostać sam. Służba zaraz ci poda jadło. Odpoczywaj. Jesteś tu bezpieczny.

            Jan skierował się w stronę schodów, prowadzących do jego prywatnej komnaty. Wyglądał jakby się nagle postarzał o trzydzieści lat. Szedł wolnym krokiem, praktycznie sunął nogami po posadce. Przygarbiona sylwetka Jana przypomniała Samsonowi jego własnego ojca. Syn znanego wojownika podczas ostatniej zwady, wbił mu miecz w serce i spoglądał jak życie z niego odchodzi. Czuł wtedy radość i satysfakcję.

            Gdy Samson został sam, rozsiadł się wygodnie na tronie, pstryknął palcami na służbę i kazał sobie podać najpyszniejsze jadło jakie posiadali. Podczas posilani się, wypytywał służbę o wszystko: O liczbę wojsk Samsona, jakość uzbrojenia, stan murów, zapasy żywieniowe. Kiedy dowiedział się już wszystkiego, postanowił co robić dalej. W jego mniemaniu Jan nie miał szans na wygraną. Barbarzyńcy rozgromią go i to szybciej niż jego wojska. W takim wypadku Samsonowi pozostało już tylko jedno - po raz kolejny uciekać.

            W nocy, gdy wszyscy spali. Samson zakradł się do spichlerza i ukradł z niego większość zapasów. Podczas wcześniejszego posiłku, służba ze smutkiem stwierdziła, że w królestwie po ostatnich suszach, plony były mizerne. Do tego pomarło jeszcze bardzo dużo bydła, w konsekwencji zapasów było nie wiele. Samson jeszcze bardziej uszczuplił ich ilość. Nie dbał o to, że królestwo Jana czeka obecnie najtrudniejszy okres. Będą musieli się bronić najdłużej jak będą potrafili. A bez zapasów nie potrwa to długo. Samson pomyślał, że wyświadcza im przysługę.

            - Im krócej będą się bronić, tym szybciej umrą - mówił do siebie, podczas kradzieży jedzenia.

            Kiedy zapakował już wszystko do swojego wozu. Zaprząg jeszcze jednego konia i umknął z królestwa. Nie miał pojęcia, że cały czas przyglądał mu się biedny chłopiec, który zwykł sypiać w spichlerzu. Chłopiec następnego dnia wszystko przekazał strażnikom, którzy szybko powiadomili króla. Jan po usłyszeniu smutnej nowiny, opadł na tron bezwładny. Nie spodziewał się tego po Samsonie. Został pokonany przez życie oraz najbliższych przyjaciół, a jeszcze nie przystąpił do wielkiej bitwy ze swoim największym wrogiem - Barbarzyńcami.

 

17

 

            - Panie, w spichlerzu pozostało bardzo mało pożywienia - tłumaczył Janowi doradca od spraw gospodarczych. - Jeśli mamy zamiar długo się bronić, to musimy szybko skądś pozyskać więcej zapasów.

            Jan siedział na tronie, głowę miał podpartą o ręce.

            - Nie będziemy się długo bronić - odpowiedział. - Bitwa nie będzie trwać długo. Ale nie bójcie się, to nie my będziemy przegranymi. Wszystko mamy już przygotowane. Ja nie pozwolę wam zginąć, o to możecie być pewni. Ale by wszystko zadziałało, będziemy musieli się pożegnać z resztkami naszego pożywienia.

            - Jak to panie?! - zapytał przerażony doradca.

            - Sami sobie nie poradzimy z barbarzyńcami. Potrzebujemy wsparcia.

            - Ale w tej części świata nikogo poza nami, już nie ma.

            Jan spojrzał na swojego doradcę.

            - Jest sporo ludzi, tylko trzeba ich znaleźć. Chodzi mi o tych wszystkich, którzy mieszkali w królestwie Samsona, Nabu oraz Semi. Z tego co się orientuję, zamieszkali oni w tutejszych lasach. Zapewne głodują. Musimy im przekazał resztki naszych zapasów, tylko wtedy do nas dołączą.

            - Chcesz panie resztki naszego pożywienia, wysłać do lasów, gdzie mogę zniknąć, a my w tym czasie umrzemy z głodu?

            Jan wstał i podszedł do balkonu. Przed zamkiem królewskim, po raz kolejny zebrali się wszyscy mieszkańcy królestwa. Król powiedział to samo, co przed chwilą swojemu doradcy. Ludność zareagowała ponownie.

            - Panie, będziemy głodować! - krzyczeli jedni.

            - Chcesz abyśmy umarli z głodu? Taką przyszłość dla nas zgotowałeś? - dodawali inni.

            Jan odczekał chwilę, aż wszyscy się wykrzyczał, dopiero wtedy kontynuował swoje przemówienie.

            - Kochani. W tych lasach, chowa się trzy razy więcej osób, niż tutaj jest zebranych. To dobrzy ludzie, świetni wojownicy. Potrzebują jedynie pożywienia, oraz nieco oręża. Ci ludzie są naszą ostatnią deską ratunku. Jeśli im nie pomożemy, oni nie pomogą nam. Czy mi ufacie?

            Ludzie przez chwilę milczeli. Nagle kilka osób wyrwało się z tłumu i krzyknęło:

            - Zawsze ci ufaliśmy, i choćbyś kazał nam wejść do wrzącej lawy, to byśmy to zrobili. Jesteśmy z tobą na zawsze.

            - Kochamy cię Janie. Wierzymy ci i popieramy twoje decyzje - mówili inni.

            Jan po raz pierwszy od kilku dni, uśmiechnął się.

            - Dziękuję wam kochani - rzekł. - Razem odeprzemy okrutnych barbarzyńców.

            - Tak! Niech żyje Jan. Niech żyje. Wiwat! - skandował tłum.

            Jednak nie wszyscy jeszcze mnie opuścili - pomyślał Jan.

            Ta myśl dodała mu otuchy do walki.

 

18

           

            Tego samego dnia, kiedy obwieszczono ucieczkę Samsona. Jan wysłał kilka wozów, z jedzeniem oraz orężem w miejsca, gdzie prawdopodobnie powinni znajdować się ludzie, mieszkający wcześniej w upadłych królestwach.

            - Teraz wszystko zależy od nich - powiedział Jan do swojej świty, wskazując na ludzi prowadzących wozy, które znikały za horyzontem.

            - Powinniśmy przygotowywać się do walki panie - oznajmił doradca wojenny.

            - Tak kochani, już czas.

            Cała grupa żołnierzy ruszyła do przygotowań.

            Każdy człowiek w królestwie przywdział taką zbroję, jaką posiadał. Oprócz tego wszyscy zostali wyposażeni we włócznie, łuki oraz po jednym krótkim mieczu. Tylko tyle pozostało z oręża, reszta została zapakowana do wozów i wysłana do ukrytych w lesie ludzi.

            Większość osób, nie miało pojęcia o tajnej broni Jana. Król zaprojektował ją razem z tajemniczymi wędrowcami, którzy jakiś czas wcześniej, odwiedzili ich królestwo. Ludzie źle wspominali ten czas, gdyż zaraz po tym, jak owa trójka odeszła. Kochane przez wszystkich siostry Jana, nagle zniknęły. Bardzo duża grupa osób obarczała winą właśnie tych wędrowców. Twierdzili, że to magowie, którzy w zamian za pomoc królowi, wzięli dusze pięknych dziewczynek. Jan starał się to wyperswadować ludziom, ale były to daremne próby. Ludzie nie chcieli go słuchać, tak głęboko zakorzeniło się w nich przeświadczenie o złych uczynkach wędrowców. Na szczęście ich przekonania nie miały większego wpływu na zbliżającą się walkę.

            - Panie, wszystko jest już gotowe - oznajmił królowi doradca wojenny.

            - Świetnie. A jak wygląda sytuacja z ludnością? Czy są przygotowani do walki?

            - Tak panie. Są zmobilizowani i pełni wigoru. Twoje ostatnie przemówienie dodało im sił.

            - Nie tylko im - Jan uśmiechnął się.

            Podczas gdy Jan prowadził rozmowę ze swoim doradcą, pod murami północnego królestwa, zebrało się całe wojsko barbarzyńców. Było imponujące. Obsadzeni na murach, rycerze Jana dostrzegli na ciałach swoich przeciwników, zbroje należące do byłych wojowników Samsona.

            - Potwory - powiedział jeden ze strażników. Na sam ich widok, splunął na ziemię z obrzydzeniem. Inni poszli w jego ślady.

           

            Zebrani pod murami królestwa barbarzyńcy, wodzili wzrokiem po starych obwarowaniach, za którymi czekał Jan ze swoimi ludźmi.

            - Nic specjalnego - rzekł jeden z barbarzyńców. - Stary mur, wzmocniony gdzieniegdzie drewnianymi stelażami. Przebijemy się przez niego z łatwizną.

            - Tak - przytaknął mu inny. - Zobacz na szczyty murów. Jak mało jest tam wojska. W środku, też pewnie nie ma niczego imponującego. Zmieciemy ich jeszcze szybciej, niż tych próżnych, pseudo-wojowników Samsona.

            Marduk stanął przed nimi na swoim potężnym wierzchowcu. Z wcześniejszych poległych wojowników zabrał wspaniałą zbroję oraz pięknie zdobiony miecz. Wcześniej  używał dużego, dwuręcznego topora, który lata świetności, dawno miał już za sobą.

            - Północne królestw - mówił Marduk podniesionym głosem. - Jeszcze dziś będzie nasze. Przygotować tarany. Zmobilizować piechotę. Do południa chcę widzieć każdego wojownika gotowego do walki. Jeśli zdobędziemy zamek przed nocą. To każdy otrzyma ode mnie honorarium w postaci własnej ziemi, pola uprawnego, oraz sędziwego worka ze złotem.

            Po tym przemówieniu Marduka, wojownicy czym prędzej wzięli się do przygotowań.

           

            W momencie gdy słońce stało się wielkie i pomarańczowe, a na niebie zaczęły się pojawiać szare chmurki, zwiastujące nadejście nocy. Potężne bębny oznajmiły obrońcą północnego królestwa, że ich przeciwnik rusza do walki.

            - Czy są jakieś wieści od zwiadowców, których wysłałem razem z powozami pełnymi jedzenia oraz oręża? - zapytał król jednego z doradców.

            - Niestety mój panie - odpowiedział zrezygnowanie tamten.

            Jan podniósł wysoko głowę.

            - No trudno. Będziemy walczyć tak jak planowaliśmy.

            Król wyszedł przed zamek królewski. Miał na sobie ciężką, płytową zbroję. Na głowie hełm ze skrzydłami. Na plecach wisiał potężny miecz dwuręczny. Ramiona zdobił gruby pancerz w kształcie sokołów. Wygląd Jana w pełnym rynsztunku budził respekt. Ludzie od razu poczuli się spokojniejsi. Wiedzieli, że Jan będzie walczył dzielnie. Podobnie jak oni. Nikt się nie podda.

            - Kochani - rzekł Jan. - Dzisiaj nadszedł dzień próby. To od nas zależeć będzie, jak się zakończy. Czy będziemy leżeć przebici włóczniami, czy będziemy stać na ciałami naszych najeźdźców. Nie odbierajcie tego wydarzenia jako kary. Lecz jako dar. Bo gdyby nie ta wojna. Jak mielibyśmy dowieść swojego męstwa, braterstwa, bohaterstwa? Teraz jest czas na to wszystko. Teraz jest czas na pokazaniu światu, co potrafimy zdziałać jako jedna, wielka, kochająca się rodzina!

            - Wiwat Jan! Wiwat nasz król! - krzyczeli wszyscy ludzie.

            Król powiódł wzrokiem po ludziach. Miał nadzieję, że ich nie zawiedzie.

            - Konnica za mną! - rozkazał Jan. - Niech barbarzyńcy zobaczą, z kim będą mieli do czynienia.

            Razem z kilkutysięczną jednostką konną, Jan wyjechał poza mury królestwa. Wcześniej szepnął jednemu z cieśli, aby był przygotowanie na użycie tajemniczej broni. Cieśla doskonale wiedział już co robić. Został dobrze poinstruowany przez troje wędrowców, jeszcze zanim Jan poznał szczegóły ich planu.

 

            Konnica wyjechała przed zamek. Wojownicy ustawili się w długim szeregu. Wyglądali bardzo mizernie w porównaniu z liczebnym wojskiem barbarzyńców.

            Marduk mruknął przeciągle na ich widok. Zaraz potem uśmiechnął się szyderczo.

            - I to wszystko? - zapytał głośno. - To jest całe wojsko, jakie dzieli nasz od zdobycia wszystkich królestw? Ha ha! Nawet małe dzieci by ich pokonały.

            Wojownicy Marduka wybuchnęli śmiechem.

            - Za mną pobratymcy! - wrzasnął Marduk. - Czas zabijania nadszedł.

            Potężna armia władcy barbarzyńców ruszyła do walki. Setki żołnierzy biegło, bądź jechało na koniach, mając na celu tylko jedno - zabijanie.

            Łucznicy obsadzeni na murach, nie reagowali na to w żaden sposób, podobnie jak konnica. Jan nie dał jeszcze znaku do ataku. Razem ze swoim wojskiem stał w bezruchu.

            - Ha ha! - śmiał się Marduk. - Strach ich sparaliżował. Naprzód!

            Armia barbarzyńców przyśpieszyła. Dzieliła ich już niewielkie odległość od murów ostatniej z twierdz, gdy Jan podniósł wysoko swą prawą rękę. W tej samej chwili na czterech basztach, pojawiły się jakieś wielkie machiny. Przypominały katapulty.

            - A cóż to takiego? - dopytywał się Marduk. - Wyglądają jak te małe katapulty, które mieli ze sobą trzej wędrowcy. Zaraz zaraz...

            Nim Marduk dał znak swojemu wojsku, aby te się zatrzymało. Pierwsze salwa pocisków, wyleciała w powietrze. Nie były to kamienie. Lecz wielkich rozmiarów beczki. Uderzyły tuż przed szarżującą konnicą barbarzyńców. Nastąpił potężny wybuch i ziemię wypełnił zielony dym. Każdy człowiek, który wkroczył w jego obszar, padał z miejsca nieprzytomny. Tysiące żołnierzy, legło już po pierwszej salwie na ziemię. Reszta nie miała pojęcia co się dzieje.

            - Odwrót! - wrzeszczał Marduk. - Odwrót!

            Jego wojownicy tak byli wystraszeni, że nie dosłyszeli słów swego wodza. Ogłupieli stali w miejscu, patrząc jak kolejne baczki spadają w ich obrębie. A zaraz po beczkach padają oni sami.

            - ODWRÓT! - krzyczał Marduk, najgłośniej jak mógł.

            Jego słowa pochwycili inni, i nawoływali razem z wodzem. Dopiero wtedy przyniosło to efekty. Wojska zrobiło w tył zwrot i ruszyło z powrotem w stronę lasu.

            - Wodzu, co to takiego te beczki? - dopytywał podczas odwrotu, jeden z wojowników.

            - To ten sam środek nasenny, którym trzej wędrowcy obezwładnili skalnego giganta - odpowiedział Marduk. - Ale tak się składa, że mam na to rozwiązanie.

            Gdy wojska barbarzyńców oddaliły się poza zasięg katapult. Marduk wprowadził na pole bitwy swoich łuczników, którzy jako jedyni ze wszystkich ludzi w tamtych czasach, potrafili miotać strzały na bardzo dużą odległość. Podczas tamtej walki, nie użyli zwykłych, zaostrzonych pocisków. Lecz strzały owinięte w specjalne, łatwo palne tkaniny.

            - Celujcie w katapulty na basztach! - Marduk wydawał rozkazy.

            Łucznicy napięli cięciwy i pierwsza salwa wystrzeliła w powietrze. Większość strzał chybiło celu, ale kilka z nich utkwiło w dwóch katapultach. Operujący machinami inżynierowie oraz wojownicy nie spodziewali się czegoś takiego. Zanim udało im się ugasić katapulty, ogień strawił już dużą ich część i wykluczył je z dalszego działania.

            Na basztach pozostały już tylko dwie katapulty.

            - Przygotować strzały - mówił Marduk. Cel, pal!

            Kolejna salwa przyciemniła zachodzące słońce. Kilka strzał celnie wbiło się w jedną katapultę, druga została bez szwanków. Obywatele północnego królestwa robili co mogli, by ugasić pożar, w końcu im się udało. Katapulta wymagała kilka napraw, ale mogła działać już po paru minutach.

            - Oni rozwalą nam wszystkie machiny, jeśli czegoś teraz nie zrobimy! - wrzeszczał jeden z inżynierów.

            Na ustach Marduka pojawił się uśmiech.

            - No i kto teraz jest górą - rzekł sam do siebie, zaraz potem zwrócił się do swoich wojowników. - Przygotować kolejną salwę. Cel...

            Marduk nie skończył, gdyż w chwili, gdy łucznicy obierali sobie za cel dwie katapulty, z obu stron wyłoniła się szarżująca konnica Jana z nim samym na czele. Łucznicy nie mieli żadnych szans. Próbowali skierować strzały w stronę napastników, lecz nim któryś zdążył zwolnić cięciwę, został śmiertelnie ugodzony mieczem.

            - Nie! - wrzasnął wódz barbarzyńców. - Piechota do ataku!

            Wyposażenie w długie piki żołnierze ruszyli na konnicę, która podczas starcia z łucznikami straciła swój impet, i nie mogła po raz kolejny zaatakować. Jan jednak wszystko dobrze wcześniej przewidział.

            - Wojsko odwrót do bram! - nakazał swoim żołnierzom.

            Spragnieni krwi barbarzyńcy, pognali za nimi, nie bacząc na słowa swego wodza.

            - Głupcy! Wracać tutaj!

            Kiedy znaleźli się w polu rażenia katapult, ostatnia z działających zaczęła wyrzucać z siebie beczki w dwukrotnie szybszym tempie, a to za sprawą ludzi, którzy przenieśli się ze zniszczonych maszyn i pomagali w walce pozostałym.

            Prawie cała piechota Marduka, padła na murawę od usypiającego gazu. Tylko garstka przetrwała i uciekła do lasów, nie mając ochoty na walkę.

            Na ustach Marduka pojawił się grymas złości.

            - Dosyć tego! - rzekł, przez zaciśnięte zęby. - Przyprowadźcie naszego żyjącego tarana. Pokażę im jak bardzo jestem potężny.

            - Ale panie - zaczął błagalnie jeden z generałów. - Jeśli go wypuścimy, to on równie dobrze może nas zaatakować jako pierwszych.

            Marduk spojrzał na swojego podwładnego. W oczach władcy barbarzyńców palił się ogień złości i szaleństwa.

            - Nie dbam o to! Przyprowadźcie i to szybko, inaczej ta bitwa skończy się dla ciebie z przebitym sercem.

            Generał skinął jedynie i przekazał rozkazy reszcie. Już po paru chwilach z lasu została przyprowadzona potężna klatka, wykonana z drewna. Ciągnęła ją kilkanaście bizonów. Z wnętrza klatki wydobywał się głośny pomruk.

            - Tak! - rozpromienił się Marduk. - Czas najwyższy wypuścić na wolność moją bestię. Niech zmiecie z powierzchni ziemi tych pyszałków, co stawiają mi opór.

            Obsadzeni na murach łucznicy przyglądali się temu z lękiem oraz z ciekawością.

            - Cóż to jest? - pytali. - Jakiś rodzaj tarana? Jeśli tak to szykujcie ogniowe strzały, będą nam potrzebne.

            Jan razem z konnicą wrócił okrężną drogą pod mury, tak by ominąć skażone tereny. Mimo dużej odległości król był w stanie dostrzec olbrzymią klatkę.

            - Cóż to takiego mój panie - zapytywał jeden z wojowników.

            - Nie mam pojęcia - odrzekł Jan. - Ale mam złe przeczucia.

            Tuż po jego słowach, Marduk osobiście otworzył wszystkie zamki od klatki. Drzwi wyleciały w powietrze. Z wnętrza wyszedł wielki potwór o wyglądzie goryla. Prawie cały był pokryty sierścią. Poruszał się na czterech, mocarnych łapach. Na ramionach, karku oraz części pleców, wyrastały mu z ciała ostre kamienie. Przypominały kamienne rogi. Bestia jak tylko znalazła się na wolności zawyła przerażająca, tak że aż mury się zatrzęsły. Zaraz potem popatrzyła na zgrupowanych wokół niej żołnierzy i zaczęła ich masakrować. Ludzie krzyczeli z przerażanie. Ci co mogli, uciekali jak najdalej. Reszta skończyła w paszczy potwora.

            - Ratuj się kto może! - wrzeszczeli ludzie.

            Marduk schował się wcześniej za jeden z powozów i stamtąd obserwował całe zamieszanie. Widok bestii rozszarpującej jego wojowników wcale go nie przeraził. Marduk poczuł dumę widząc potęgę swego pupilka. Teraz już tylko czekał, aż Skalny Gigant ruszy na królestwo północy i rozniesie w pył jego mury. Stało się to bardzo szybko, gdyż bestia w mig rozprawiła się z pozostałymi barbarzyńcami, a reszta rozpierzcha się po lasach. Skalny Gigant po raz drugi zawył i zaczął walić się przednimi rękami w pierś. Podczas tego zabiegu dostrzegł w oddali obwarowania, które go zaciekawiły.

            - Tak mój mały - mówił do siebie Marduk. - To twoi wrogowie. Idź i ich zniszcz.

            Skalny gigant jakby posłuchał słów wodza barbarzyńców, gdyż z potężnym rykiem zaczął nacierać na mury.

           

            - Cóż to za potwór?! - pytali się nawzajem żołnierze na murach. - Co mamy robić?

            - Użyjcie katapult i strzał ognistych! - krzyczał z dołu do nich Jan. - My spróbujemy odwrócić jego uwagę.

            - Tak jest! - zasalutowali żołnierzy.

            Jan z przerażeniem spoglądał na biegnącą w ich stronę bestię. Czuł wielki strach, ale jeśli nie stawi czoła potworowi, jego bliscy zginą.

            - Wojownicy! - wrzasnął do oddziału konnego. - Nigdy nie mieliśmy okazji walczyć z czymś tak potężnym. Musimy sobie jednak poradzić, gdyż w naszych rękach, leży los wszystkich rodzin, które znajdują się za murami królestwa. Nie zawiedźmy ich. Walczmy!

            Po tamtych słowach, oddział konny ruszył naprzeciw biegnącej bestii, od której kroków, ziemia się trzęsła.

            Skalny gigant wpadł w szarżującą konnicę jak niedźwiedź w stado kur. Jego potężne ramiona wyrzucały w powietrze ludzi razem z końmi. Tylko niektórzy byli na tyle odważni i sprytni, by używać swoich długich pik, do ranienia potwora po nogach. Mała grupa konnych wojowników była wyposażona w kusze. Trzymali się oni z daleka od bestii i dzięki temu, utrzymali się na placu boju najdłużej. Jan zwinnie lawirował między łapami skalnego giganta, co raz wbijając swój miecz w jego nogi. Bestia ryczała z bólu i z gniewu. Im więcej ciosów przyjęła, tym bardziej robiła się wściekła. W końcu potwór ryknął przerażająco i zaczął walić swoimi olbrzymi pięściami jak popadnie. Wokół niego pojawił się tuman kurzu. Działał jak mgła, przez którą konni wojownicy nic nie widzieli. Bestia wykorzystała to by powalać zdezorientowanych ludzi.

            - Odbiegamy od potwora - krzyczał Jan.

            Cała załoga szybko wykonała rozkaz. Bestia jak tylko spostrzegła, że wokół niej nikogo nie ma, pognała za najbliższymi wojownikami, pozostawiając kurz daleko za sobą. Pozostali ludzie, którzy nie byli gonieni, wykorzystali to do zaczepnego ataku - ranili stwora z dystansu, gdy ten gnał naprzód. W pewnym momencie Skalny Gigant nie wiedział co robić - wojownicy atakowali go z każdej strony, gdy stwór starał się któryś dopaść, tamci zwinnie uciekali. I tak w kółko.

            - Bardzo dobrze - chwalił swój oddział Jan. - Trzymajcie go na dystans, to nic nam nie zrobi.

            Bestia jednak do głupich stworzeń nie należała. Zdenerwowana, wzięła do ręki jeden z wozów poległych barbarzyńców i cisnęła go w stronę oniemiałych wojowników. Tamci nie zdążyli zrobić uniku, w konsekwencji kilka osób wraz z końmi, zostało przygniecionych przez wóz. Na szczęście nic wielkiego im się nie stało. Konie szybko wypełzły spod wehikułu i uciekły z pola bitwy. Żołnierze natomiast stali się łatwym celem dla potwora, który już zmierzał w ich stronę. Jan nie dopuścił do śmierci swoich żołnierzy. Razem z pozostałym oddziałem, odwrócił uwagę bestii i pomógł przygniecionym osobom, wyjść spod wozu. Nim bestia zorientowała się w sytuacji, piesi żołnierze byli już daleko od niej. Stwór wpadł w wielki gniew. Sięgnął ręką po jedno z rosnących opodal drzew i wyrwał je z korzeniami. Zanim Jan dał znak do odwrotu, Skalny Gigant dosłownie zmiótł z ziemi sporą liczbę wojowników.

            - Nie! - wrzasnął Jan.

            Potwór zamachnął się i prawie zmiażdżył pozostałych wojowników. Ich życie zostało uratowane dzięki szybkim koniom. Potwór jednak nie dał za wygraną. Zrobił zamach i zamierzał rzucić pniem w uciekających wojowników. Jan wiedział, że jego ludzie nie mają szans przed lecącym w ich stronę wielgachnym drzewem. Król musiał coś zrobić, by przeszkodzić Skalnemu Gigantowi. Jego oczy natrafiły na duży łańcuch. Mężczyzna złapał go jadąc jednocześnie na koniu, wymagało to niezwykłego opanowania sztuki jeździeckiej. Jan zamachał łańcuchem jak lassem i zarzucił go potworowi na szyję. Zaraz potem zeskoczył z konia i wpadł na plecy giganta. Stwór wierzgał panicznie, ale Jan dzielnie trzymał się jego futra. Kiedy Skalny Gigant pociągnął za łańcuch, luzując tym samym uścisk na jego szyi, Janowi pozostało już tylko jedno - zawisnąć na drugim końcu łańcucha i czekać, aż bestia przyciągnie go pod swoje oblicze. Gdy to się stało, Jan z całej siły wbił mu swój miecz w prawe oko. Potwór wrzasnął przeraźliwie i w wyniku bólu, cisnął łańcuchem jak najdalej od siebie. Jan najpierw przeleciał spory dystans, potem uderzył mocno o ziemię. Jego ciało turlało się przez jakiś czas, wywołując tumany kurzu, które przykryły bezwładne ciało władcy północnego królestwa. 

            Ludzie obsadzeni na murach ostatniego z królestw, spoglądali na to z otwartymi ustami. Doskonale widzieli jak ich król upadł z bardzo dużej wysokości.

            - O nie... - szeptali wojownicy.

            Skalny Gigant natomiast wył z bólu. Złapał za tkwiący w oku miecz i mocnym szarpnięciem, wyrwał go razem z narządem wzroku. Gałka oczna spoczywała w jego dłoni. Rozgniewany do granic możliwości potwór, zgniótł w swojej łapie oko i skierował swoje oblicze w stronę murów królestwa. Następnie uderzył się kilka razy w klatkę piersiową i ruszył naprzód. 

            - Biegnie wprost na nas! - nawoływali żołnierze na murach.

            - Przygotować się do odparcia wroga - rzekł stojący na baszcie, doradca wojenny poległego Jana. - Łucznicy, bądźcie w gotowości.

            Wojownicy naciągnęli cięciwy i czekali, aż stwór znajdzie się w ich zasięgu.

            - Ognia! - zawył doradca wojenny.

            Salwa strzał poszybowała w powietrze.

            Skalny gigant mocno się zgarbił podczas biegu, przez co większość strzał odbiła się od jego twardych pleców, na których wyrastały kamienne kolce. Dzięki temu zabiegowi, bestia bez większych obrażeń dotarła pod same wrota królestwa. Naparła na niego swoim ciałem, ale solidne, wykonane ze stali i twardego, dębowego drewna wrota, wytrzymały napór.

            - Zabarykadować wejście! - rozkazywał doradca wojenny.

            Ludzie zaczęli podstawiać pod wrota, wozy, drabiny, dosłownie wszystko co mieli, by je wzmocnić. Widzieli jak od uderzeń Skalnego Giganta, dechy trzeszczą a metalowe wzmocnienia, wyginają się jak miękka glina.

            Potwór walił swoimi gigantycznymi pięściami we wrota królestwa. Każdy kolejny cios powodował wielkie zniszczenia. Po krótkim czasie bestia zdołała wykonać w nich wielki wyłom, przez który sięgała do środka łapą. Wojownicy dźgali kończynę potwora długimi pikami, bądź siali do niej ze swoich łuków. Skalny Gigant wrzasnął z bólu. Szybko cofnął pokiereszowaną łapę i zaczął napierać na wrota całym swoim ciałem. Potężne drzwi powoli zaczęły ustępować. Deski łamały się jedna po jednej niczym zapałki. Metalowe okucia padały na ziemię z wielkim hałasem. Jeszcze chwila a potwór wedrze się do środka, a wtedy nie będzie już ratunku dla wszystkich zebranych w środku ludzi.

            - Mamusiu! - płakała jedna z dziewczynek. Maleństwo tuliło się do zapłakanej kobiety. - Mamusiu boję się.

            - Już dobrze kochanie - pocieszała ją matka. - Nie martw się. Już nie długo będzie po wszystkim.

            Kobieta mocno przyciskała malutką dziewczynkę do swojej piersi. Oboje płakali.

            Inni poszli w ich ślady. Przytulali swoje pociechy. Starsi ludzie trzymali się za ręce. Rodziny stawały w kołach i razem spoglądali na sypiące się wrota.

            Stojący na jednej z baszt doradca wojenny, również przyglądał się temu wszystkiemu z rezygnacją. Ataki jego żołnierzy nie wyrządzały większych szkód potworowi. Co by nie zarządził, potwór i tak już wygrał. Pozostało jedynie czekanie, aż skończy ze wszystkimi ludźmi w królestwie, co zapewne nie potrwa długo. Gdy tak doradca wojenny myślał o tym wszystkim, nagle do jego uszu dobiegł głos trąb, najpierw jednej, później drugiej, a chwilę potem trzeciej. Wojownik spojrzał na plac przed zamkiem i dostrzegł wielkie grupy ludzi, wybiegające z lasu. Jedni trzymali sztandar, na którym widniał herb południowego królestwa, inni dzierżyli sztandar z wymalowanym herbem wschodniego królestwa a jeszcze inni z zachodnim. Wśród całej tej watahy ludzi, doradca wojenny wypatrzył swoich ludzi, których jakiś czas temu wysłał z prowiantem oraz orężem do prawdopodobnych siedlisk poległych królestw. Gdy tylko ich zobaczył, od razu zrozumiał.

            - To ludzie którzy mieszkali w pozostałych królestwach - rzekł do siebie.

            Zaraz potem jego serce przepełniło się nadzieją.

            - Łucznicy atakować! - krzyczał. - Odepchnijcie go od wrót. Szybko!

            Wojownicy robili co mogli.

            Skalny Gigant nie dawał jednak za wygraną. Nadal walił we wrota. Dopiero kiedy usłyszał trąby oraz głośne krzyki tysięcy ludzi za sobą, przestał atakować ledwie trzymające się wrota. Odwrócił się i zobaczył przed sobą masę ludzi, uzbrojonych w miecze, łuki, halabardy, piki, włócznie oraz inne bronie. Po raz pierwszy w życiu, stwór poczuł strach.

            Biegnący naprzeciw niego ludzie krzyczeli:

            - Za Jana!

            - Za prawdziwego króla!

            - Niech żyje Jan!

            - Do ataku!

            Tysiące ludzi rzuciło się na potwora. Obrzucali go włóczniami, przez co wyglądał on jak jeż. Skalny gigant uderzał na oślep, ale był już mocno zmęczony. Jego ruchy były wolne i łatwe do przewidzenia. Potwór wiedział, że nie miał szans. Ostatkiem swoich sił skoczył w powietrze i wylądował za napastnikami. Zamierzał uciec do lasu. Jednak gdy biegł, zaplątał się w ten sam łańcuch, który Jan wcześniej zarzucił mu na szyję. Stał się wtedy łatwym celem.

            - Załadować katapultę! - rozkazał doradca wojenny, stojący na jednej z baszt.

            Kiedy ludzie dali mu znak, że jest gotowa. Zastępca Jana, mając ciągle przed oczami swojego poturbowanego pana, machnął ręką i wielka beczka poszybowała w powietrze.

            Schowany za wozem Marduk wiedział co się święci. Zrzucił wcześniej swój pancerz i zmieszał się z atakującym potwora tłumem. Gdy był tuż za nim, jeden z wojowników królestwa południa go rozpoznał. Złapał wtedy Marduka za rękę i nie zamierzał puścić. Wódz poległych barbarzyńców okazał się jednak silniejszy i odepchnął swojego przeciwnika daleko w tył. Sam zaczepił nogą o wystający z ziemi oręż i z całych sił próbował się uwolnić. 

            W tym samym momencie w Skalnego Giganta uderzyła wielka beczka ze środkiem usypiającym. Potwór zachwiał się na nogach i poleciał na plecy, miażdżąc tym samym swojego wcześniejszego pana. Obie bestie zostały w tamtym momencie pokonane.

 

            19

 

            Podczas gdy żołnierze króla Jana, dzielnie stawiali opór okrutnym najeźdźcą. Jeden z ludzi tytułujący się największym wojownikiem wszech czasów, nawet nie myślał by wspomóc niedoświadczonych wojowników w walce. Człowiek ten, razem z wielkim, wypchanym po brzegi jedzeniem oraz kosztownościami wozem, uciekał jak najdalej od miejsca starcia. Jechał bardzo szybko starając się nie wpaść na żadnych ludzi.

            - Ha ha! - śmiał się Samson. - Głupi i naiwny Jan. Niech umiera razem ze swoimi głupimi ludźmi. Ja mam zamiar jeszcze trochę pożyć.

            Samson trzymał się mało uczęszczanych traktów. Jechał właśnie wewnątrz gęsto porośniętego lasu, gdy zrobiło się bardzo ciemno. Bardzo to zdziwiło byłego króla, ponieważ było południe.

            - Co jest? - pytał sam siebie.

            Mimo niedogodności Samson nadal jechał szybko. Nie zważał na słabą widoczność.

            W chwili, gdy miał ostro skręcić w prawo, coś czarnego wyleciało zza drzew i zaryczało głośno. Konie zaprzęgnięte do wozu wpadły w panikę i zaczęły biec na oślep. Samson nie był w stanie ich uspokoić. Zwierzęta tak były przerażone, że myślały jedynie o tym, aby znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca. Król dezerter zaciągał mocno lejce, lecz te dosłownie puściły i mężczyzna wyleciał z wozu, który zaraz potem wpadł na kamień i poturlał się w bok. Uwolnione konie pognały w czerń.

            - Ahhh - zawył z bólu Samson. - Durne zwierzęta. Wracajcie!

            Mężczyzna starał się podnieść, ale nie mógł. Całym bokiem ugrzązł w czymś lepkim i śmierdzącym.

            - Co jest?! - dopytywał siebie.

            Używając całej swojej siły, uwolnił ramię, lecz nogi przez to zatopiły się jeszcze głębiej. Samson robił co mógł by je wyciągnąć. W rezultacie zagłębił się jeszcze bardziej niż wcześniej. Czując narastającą panikę, zaczął krzyczeć:

            - Ratunku! Pomocy!

            Nikt mu jednak nie odpowiedział.

            Mężczyzna szukał jakiegoś ratunku. Dopiero wtedy dostrzegł niedaleko siebie, wóz którym jechał. Większość pożywienia zniknęło w bagnie. Na powierzchni świeciły tylko pozostałości kosztownego rynsztunku byłego króla południa.

            - Moje zbroje! Tylko nie to. Nie mogę ich stracić. Są dla mnie najważniejsze.

            Samson wykorzystał rozwalony dyszel od wozu i za jego pomocą, wyciągał z bagna kolejne części rynsztunku, by je później bezpiecznie wyrzucić poza granice bagna. Były król tak bardzo się zajął tym zadaniem, że nie spostrzegł kiedy jego ciało zatopiło się po piersi w czarnej mazi.

            - O nie! - wrzasnął wtedy.

            Mężczyzna próbował jeszcze jakoś się ratować, ale dla niego było już za późno.

            - Na pomoc! Pomóżcie mi! Jestem tu... - krzyczał jeszcze, nim bagno całkowicie go przykryło.

            Gdyby Samson mógł widzieć przez czarną maź, ujrzałby jak jego rynsztunkiem bawią się widma. Po kilku przymiarkach znudzone stwory, wyrzuciły wszystko w bagno i patrzyły jak ekwipunek należący do króla Samsona, spokojnie tonie tak jak wcześniej jego właściciel.

 

            20

           

            Jan został zabrany z pola walki najszybciej jak tylko było to możliwe. Okazało się, że nadal oddychał.

            Przeleżał w łóżku wiele tygodni, zanim doszedł do siebie. Niestety, został on już do końca życia kaleką. Jego nogi nie odpowiadały. Były zimne i nie miały w sobie nic z życia. Janowi to nie przeszkadzało. Cieszył się że żyje.

            Kiedy po raz pierwszy od walki z barbarzyńcami i Skalnym Gigantem, wyjechał na specjalnej lektyce wykonanej przez kilku cieśli, przed oblicze poddanych. Jego serce zabiło bardzo mocno, ponieważ oprócz tysięcy ludzi, którymi od lat się opiekował, przed zamkiem zebrali się również wszyscy ci, którzy uciekli wcześniej z poprzednich królestw. Złożyli oni hołd królowi Janowi i zapragnęli zamieszkać w obrębie jego królestwa. Jan oczywiście się zgodził. Kiedy ci ludzie się rozeszli by zacząć powiększać mury królestwa, na placu pojawiło się trzech wędrowców w towarzystwie dwóch dziewczynek odzianych w białe, piękne szaty.

            - Czy to...? - zapytał oniemiały Jan.

            - Janie! - wrzasnęły uradowane siostry króla. Zaraz potem rzuciły się na niego, przewracając króla na ziemię, razem z lektyką. Cała trójka śmiała się z tego wydarzenia.

            - Moja kochane siostrzyczki, wy jednak żyjecie! - mówił przez łzy Jan.

            - Oczywiście głuptasie - tak łatwo się nas nie pozbędziesz.

            Jan przytulał je bardzo długo. Kiedy przestał, zwrócił się do trzech wędrowców.

            - Ale przecież powiedzieliście, że zabierzecie moje siostry w zamian za pomoc, jakiej nam udzieliliście.

            Starzec zaśmiał się.

            - Źle nas zrozumiałeś królu. My jedynie chcieliśmy cię poddać próbie. Najcenniejsze dla ciebie w życiu zawsze były twoje siostry. Chcieliśmy sprawdzić, czy jesteś tak silny, jak inni mówią i jesteś w stanie je poświęcić, by uratować tysiące innych istnień. Okazało się że tak. A wiedz że tylko wielcy ludzie potrafią uczynić coś podobnego, dlatego Janie pewnego dnia zasiądziesz obok nas w miejscu, w którym nie będzie wojen, głodu, śmierci. A w którym będzie radość i miłość. - Starzec rozejrzał się po całym zgromadzeniu. - Wszyscy dowiedliście swojego oddania. Zgodziliście się aby Jan wysłał resztki zapasów do miejsc, w których mogły one przepaść na zawsze, a wy umarlibyście z głodu, broniąc się za murami. Uwierzyliście swojemu królowi. Wymagało to wiele poświęcenia. Była grupa ludzi, która sprzeciwiła się z planom króla. Im jednak wybaczamy, bo mamy nadzieję, że to co przeżyli, odmieni ich dotychczasowe życie i zawierzą oni swojemu królowi. Bywajcie kochani ludzie. Możliwe, że jeszcze się spotkamy. Bądźcie gotowi, gdyż na każdego człowieka czeka w życia próba. Nie traktujcie jej jako kary, lecz jako daru, dzięki któremu będziecie mogli pokazać nam, jak wielkimi i bohaterskimi ludźmi jesteście. Jan to udowodnił, większość z was też. Ci którzy nie mieli na to okazji, jeszcze będą mogli się zrewanżować. A ci którzy poprawnie przejdą próbę, otrzymają nagrodę. Nie mogę jej wam pokazać, lecz wierzcie mi, że jest warta całego cierpienia, jakie doznacie podczas próby. Miłujcie się wzajemnie moi kochani. I dbajcie o swojego króla, bo lepszego mieć nie można.

            Starzec po tym jak skończył mówić, puścił oczko do Jana. Król otworzył szeroko usta, ale nic nie powiedział. Przypomniał mu się kupiec, oraz kobieta wraz z młodzieńcem, których kiedyś razem z Nabu, Semi oraz Samsonem spotkał niedaleko upiornego lasu. To byli ci sami ludzie.

            Oni dokładnie wiedzieli co się wydarzy - pomyślał Jan.

            Nim król zdołał sobie wszystko w głowie poukładać, trójka wędrowców zniknęła, tak jak to miała w zwyczaju.

            Jan mimo tego że wiele o wędrowcach myślał, to już nigdy więcej ich nie spotkał. Żył długo i szczęśliwie razem ze swoimi kochanymi siostrami, które jak dorosły, wyszły za bardzo dobrych ludzi i miały mnóstwo dzieci. Dzieci te były oczkami w głowie Jana. Rosły tak szybko, jak jego królestwo. Nim ten się spostrzegł, mury sięgały od jednego morza, do drugiego. Jan zawsze dążył do zjednoczenia wszystkich ludzi na świecie, by nie było już nigdy więcej zwady między królestwami. W końcu mu się to udało. Widok rozradowanych ludzi, którzy miłowali się wzajemnie, był czymś tak wspaniały, że na zawsze pozostał w pamięci wielkiego króla Jana.

 

           

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..