część III
Wylądowałem na dywaniku u pani dyrektor. Mogę opisać, jak wyglądał dywan w tym najważniejszym szkolnym gabinecie. Był zielony, szary i w białe prążki… Najlepiej, jeśli zacznę od początku.
Dzwonek na pierwszą lekcję usłyszałem w progu szkoły. Do klasy wpadłem równo z panią od matematyki. Usiadłem obok Julka (on nigdy się nie spóźnia), wypakowałem piórnik, zeszyt, podręcznik i… Powiem szczerze, więcej niewiele już pamiętam. Od rana myślałem o pewnej peruce. Te myśli przyniosłem do szkoły. Minęło wiele dni od spotkania z panami Kopytko – jak podejrzewałem, braćmi Kopytko – i od postanowienia, żeby sprawdzić, czy pan od geografii (jeden z panów Kopytko) ma własne włosy, czy tylko udaje, że je ma.
Mój kolega Olga i ja byliśmy bardzo podejrzliwi. Dlaczego bracia są aż tak do siebie niepodobni? Ten pierwszy, szklarz, był zupełnie łysy. A temu drugiemu, naszemu nauczycielowi, opadała na krzaczaste brwi czarna gęstwina włosów.
Kiedy pani odwróciła się w stronę tablicy, podsunąłem Julkowi zieloną karteczkę. Umówiliśmy się kiedyś, że na zielonych kartkach piszemy do siebie tylko to, co pilne i najwyższej wagi klasowej. „Dziś musimy poznać prawdę! Czy Kopytko nosi perukę? Mamy czas tylko do piątej lekcji” – Julek prędko odczytał moje nieco rozbiegane litery. Odpisał na kartce w tym samym kolorze: „Na przerwie. Mam pomysł – haczyk”.
To, co nasz geograf ma na głowie, wydawało się kluczowe dla sprawy fałszerstwa pieniędzy. Wisia, Maciek, Olga, Julek i ja byliśmy zgodni – jeśli pan Kopytko jest łysy, musi być bratem łysego szklarza. Koniec i kropka. Zrobilibyśmy w końcu jakiś krok w naszym śledztwie.
Przerwa trwała dziesięć minut. Julek przedstawił w skrócie swój plan. – Wędka, haczyk, dobra przynęta i ryba bierze – rzucił. Nic nie zrozumieliśmy. Z całej naszej piątki tylko on jeździł z tatą w każdą sobotę nad jezioro. – Na korytarzu, tam, gdzie dyżuruje pan Kopytko, rzucamy na podłogę przynętę – tłumaczył dalej Julek. – To znaczy coś, co będzie bardzo chciał podnieść. A gdy się schyli, jego peruka… no… wiecie… wyląduje przed nim – zakończył.
Wtedy Maciek okazał swój geniusz. – Mam! Co najbardziej kocha pan Kopytko? – zawiesił głos. – Znaczki! Znaczki pocztowe! Kiedyś nawet, na kółku przyrodniczym, pokazywał swój klaser – dodał Maciek. I wydobył z plecaka pogniecioną kopertę. – To list do cioci z Niemiec – pokazał obco brzmiący adres. – Wyślę jutro. A teraz… – urwał, aby sięgnąć ponownie do plecaka – coś wytniemy – dokończył zdanie. Szybkimi ruchami nożyczek ciął prostokąt wokół znaczka z rysunkiem sowy.
Zarzuciliśmy przynętę. Czekaliśmy tuż obok, w rogu korytarza. Nasza rybka, czyli pan Kopytko, szybko wypatrzyła coś maleńkiego na podłodze. Szturchnąłem Wisię, a ona szturchnęła pozostałych. Na moment wstrzymaliśmy oddech.
– Sowa błotna? – geograf zapytał sam siebie. A potem nisko kucnął. Podniósł znaczek, ale… głowy nie pochylił. Potrzebowaliśmy nowego planu.
Tym razem na pomysł wpadłem sam. Chociaż trochę pomogła mi pani z polskiego. I… Julian Tuwim, jej ulubiony poeta. Lekcję rozpoczęło dyktando na podstawie wiersza „Kapuśniaczek”. Wystarczyło, że usłyszałem opis deszczu: „sypie się i skacze dżdżu wodnisty puszek”, a już wiedziałem, co zrobimy na następnej przerwie. Oj, będzie lało.
Pytanie tylko, skąd wziąć puszek? I jak nim sypnąć, żeby pan Kopytko odpowiednio schylił głowę? Zaczailiśmy się na drugim piętrze. Gdy nasz nauczyciel wejdzie na pierwsze stopnie schodów, wywołamy „kapuśniaczek”. Tak sobie to wyobraziliśmy. Wisia zaproponowała, żeby potargać na kawałeczki kolorowy papier. Takie papierowe krople spadają bardzo wolno. Julek, któremu tego dnia wszystko kojarzyło się z wędkowaniem, chciał zawiązać na sznurku gumkę. – Spuszczę ją po poręczy – zaplanował. A czas uciekał.
– Nie będzie deszczu – oznajmiłem. Wyrwałem kartkę z najgrubszego zeszytu w kratkę, aby w kilku sprawnych ruchach zamienić ją w samolot.
– Nadchodzi – Olga dał znak z dołu.
– Raz, dwa, trzy – policzyłem w myślach. Na cztery mój samolot wzbił się w powietrze, lecz po chwili rozbił się o ścianę. Na szczęście miałem drugi – tak na wszelki wypadek.
Ujrzałem, jak Zenon Kopytko stawia prawą stopę na piątym schodzie. Tym razem uruchomiłem maszynę delikatnym ruchem nadgarstka. Pofrunęła naprawdę wysoko. Zatoczyła pełne kółko, a potem pół drugiego, po czym zaczęła opadać jak liść z drzewa, tuż przed głową nauczyciela. Ja – inżynier pojazdów papierowych – pękałem z dumy.
– Co za pech – tę piękną chwilę przerwała Wisia. Bo kiedy mój samolot zbliżał się do celu, gdzieś z dołu odezwał się głośny kobiecy głos. – Panie Zenonie! Panie Zenonie! – wołała pani dyrektor. Pan Zenon odwrócił się w najmniej odpowiednim dla nas momencie.
Następną lekcją była geografia. Ja i Julek usiedliśmy w pierwszej ławce, choć zwykle siadamy w trzeciej. Gdy pan Kopytko czytał listę obecności, Julek podsunął mi zieloną kartkę. „Teraz albo nigdy” – przeczytałem. Tylko jak? – pomyślałem. Nic mądrego nie przychodziło nam do głowy. Całą lekcję wpatrywaliśmy się w głowę nauczyciela… Ba, studiowaliśmy jego głowę z uwagą godną studentów. W końcu geograf nerwowymi ruchami rąk zaczął macać włosy. Szukał powodu naszych długich spojrzeń. Nic nie znalazł. My też nie znaleźliśmy odpowiedzi na pytanie o jego perukę.
Przerwa obiadowa – to była nasza ostatnia szansa, żeby poznać prawdę. Podczas tych 20 minut byliśmy gotowi na wszystko… No… może nie całkiem na wszystko. Na pewno nie byliśmy gotowi zapytać wprost: „Przepraszam pana, panie Kopytko, czy nosi pan perukę? No, niech pan się przyzna!”.
Podpieraliśmy plecami ścianę szkolnego holu. Przypominaliśmy raczej milczących mnichów niż uczniów podczas długiej przerwy. Wtedy przed nami przeszedł on, nasz geograf. Olga poderwał się z miejsca.
– Cokolwiek się stanie, będę wiecznie żywił wdzięczność dla Waszej Eminencji za to, coś uczynił dla mnie w tej chwili – powiedział i stanął na baczność jak żołnierz.
Wiedzieliśmy, że to nie jego słowa, tylko któregoś z muszkieterów. Od czasu do czasu Olga zarzucał nas mądrościami z powieści „Trzej muszkieterowie”. Twierdził, że przeczytał tę książkę już cztery razy. Ale mało kto w to wierzył. Bo to bardzo gruba książka.
– A co ja takiego zrobiłem? – zdziwił się nasz nauczyciel.
W tym momencie Olga padł jak długi na podłogę. Wyglądało, jakby naprawdę zemdlał. Może słabiej uczył się matematyki, ale aktorskie zdolności miał wręcz wybitne.
– Olgierdzie, co ci się stało? – geograf pochylił się nad naszym kolegą. – Halo, Olgierd! – zawołał na Olgę już z najbliższej odległości. Rozejrzał się wokół siebie. Pewnie szukał wzrokiem innego nauczyciela. W tym samym czasie Olga mrugnął do nas okiem.
Nie wytrzymałem. Parsknąłem śmiechem jako pierwszy. Drugi parsknął Maciek. Po chwili nikt już nie parskał… bo wszyscy głośno rechotali ze śmiechu jak żaby. Olga wstał. Lekko się ukłonił. – Już mi lepiej – zdążył tylko powiedzieć, zanim na jego ramieniu nie spoczęła ciężka dłoń pani dyrektor. Nie wiem, dlaczego właśnie ja wylądowałem w dyrektorskim gabinecie razem z Olgą. Może dlatego, że zaśmiałem się jako pierwszy. Oprócz nas i pani dyrektor był tam również pan Kopytko. Z pochylonymi głowami wysłuchaliśmy kilku cierpkich słów. Po czym, jak tylko potrafiliśmy najpiękniej, wypowiedzieliśmy formułkę: „Bardzo pana przepraszamy”.
Nie jestem tchórzem, ale do najodważniejszych ludzi na świecie też nie należę. Tym razem wdrapałem się jednak na sam szczyt odwagi.
– Czy pan szklarz to pana brat? – wypaliłem prosto z mostu.
– To chyba nie powinno cię interesować! – odezwała się pierwsza pani dyrektor.
Pan Kopytko wcale nie wyglądał na zakłopotanego moim pytaniem. – Tak, to mój brat – odpowiedział spokojnie. – Ale cioteczny – dodał. – Albo, inaczej mówiąc, mój kuzyn – uśmiechnął się.
Nawet nie spojrzałem na jego włosy. Przestały mnie obchodzić. Poznałem przecież odpowiedź na jedno ważne pytanie. A już kolejne czekały na odpowiedź.
Ciąg dalszy nastąpi