Hau, Przyjaciele!
Po ostatnim nabożeństwie w kościele św. Bartłomieja, Paulina i Daria postanowiły się spotkać, wykorzystując wolny dzień. Ciocia Gizela zaprosiła więc całą rodzinkę na świąteczny obiad. My przywieźliśmy rogale św. Marcina, które Pani z Paulinę piekły wczoraj do późnego wieczora i odganiały Kubę oraz Pana, gdyż upojny marcepanowy zapach przyciągał ich do kuchni jak magnes. Na Bernardyńskiej powitał nas potężny Tytus, pies kuzynów. Jest wobec mnie wyjątkowo serdeczny, ale i ja nie przesadzam w częstowaniu się z jego miski. Zaraz po obiedzie ruszyliśmy z dziewczynami w stronę kościoła, minęliśmy go jednak i wnet skręciliśmy w lewo, pod mostem i potem na ulicę Jałowcową prowadzącą prosto do lasu. Z radości zakręciłam się 3 razy w kółko, bo spuszczono nas ze smyczy i już mogliśmy buszować w liściach. Dziewczyny twierdziły, że lesie panuje przenikliwa wilgoć i chłód, ale Tytus i ja wcale tego nie czuliśmy. Daria prowadziła nas swoimi ulubionymi ścieżkami. Wyszliśmy w lasu na ulicy Lisiej i udaliśmy się na cmentarz. Usiedliśmy przy płocie bez żadnego protestu, a dziewczyny poszły zmieść liście z grobów pradziadków i zapaliły znicze. Do domu wracaliśmy przez ulicę Wojciecha i słuchaliśmy narzekań, że w sumie tak mało się wie o swoich przodkach. O tym, czego się dziewczyny dowiedziały od rodziców nie napiszę ani słowa, bo smacznie spałam przytulona do potężnego Tytusa. Cześć. Astra