Hau, Przyjaciele!
Wczoraj pod wieczór wybuchła w rodzinie gorąca dyskusja. Wszystko przez Pana. Wrócił z pracy zamyślony, zdenerwowany, czuliśmy, że męczy go jakiś problem. Przez kilka godzin rodzina pozwolił mu przetrawiać temat, ale potem Pani wyciszyła telewizor, podparła się pod boki i huknęła ostro: „jako twoi najbliżsi chyba możemy wiedzieć, co cię męczy, co?”. Pan się roześmiał. „Przepraszam, ale musiałam wszystko sobie ustawić w głowie. Bo jeśli komuś pomagać, to nie na 5 minut, ale tak długo jak trzeba, może na zawsze. Jest u nas kolega, którego żona niespodziewanie umarła. Szok i cios. Oni nie mają tu bliskiej rodziny, poznali się na studiach, zostali w mieście, jak wielu. Kompletnie się zagubił, ma też troje dzieci”. Aż przywarowałam w rażenia. Przecież trzeba tam zaraz iść, pomóc, zaprosić. U nas to prawie na każdej ulicy mieszka ktoś z rodziny lub znajomych. A oni? Szczeknęłam, jakbym chciała zapytać, czy mają psa. Pan mnie zrozumiał. „Nie mają psa. Dlatego masz bardzo ważną misję do spełnienia.” No i poszliśmy zaprosić tę rodzinę na jutro, a dzisiaj Pan chciał tylko chwilkę posiedzieć i pogadać. Ja miałam się zająć najmłodszym synem kolegi, 10-letnim Mateuszem. Chłopak wyszedł ze mną do parku, rzucał patyki, mówił do mnie wiele miłych słówek, ale nie będę niedyskretna. Gdy wieczorem wróciliśmy do domu, w kuchni pachniało, skwierczało, smażyło się i piekło. No to zyskaliśmy kolejnych znajomych. I bardzo dobrze, bo na tej ulicy nie mieliśmy jeszcze nikogo bliskiego. Cześć Astra