Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich. Jego odzienie stało się lśniąco białe tak, jak żaden wytwórca sukna na ziemi wybielić nie zdoła. I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem. (Mk 9, 2-10)
Pewnego dnia, gdy kolejny raz zastanawiałem się nad sensem życia, leżąc i patrząc w sufit, przyszedł do mnie Jezus i powiedział: „Szymonie, wstawaj! Pójdziemy na wysoką górę...”. Tak przypominam sobie początek przygody z hospicjum. W drodze na szczyt jako pierwszą spotkałem panią Elżbietę. Moim zadaniem jest przynoszenie jej węgla, rąbanie drewna. Od czasu do czasu zapłacenie rachunków. Pani Ela ma siły nadprzyrodzone… Zawsze czatuje przy drzwiach, żeby na czas je otworzyć, gdy nadchodzę z wiadrami pełnymi węgla. Chciała mi pomóc nawet wtedy, gdy właśnie wróciła ze szpitala i ledwo trzymała się na nogach! Na szczęście dała się przekonać, by tym razem drzwi nie otwierać. A w ostatni ciepły dzień zeszłego roku zrobiliśmy coś niewiarygodnego. Nie wiem, jakim cudem dojechaliśmy na Jasną Górę. W drodze na szczyt bywają też bardzo krótkie spotkania. Z panem Edwardem widziałem się tylko raz. Zmieniłem mu pozycję, żeby nie miał odleżyn. Kilka dni później zmarł. Podobnie było z panem Andrzejem, któremu umyłem naczynia i zapewniłem, że następnym razem przygotuję coś smacznego do jedzenia. Pamiętam, że na te słowa sympatycznie się uśmiechnął. Nie wiedziałem, że to było nasze pierwsze i ostatnie spotkanie. Do domu chorego zazwyczaj umawiam się wcześniej. Raz było inaczej. W piątkowy wieczór siedziałem z kumplami w knajpie, gdy zadzwoniła „szefowa”, czyli pani prezes hospicjum. Od dwóch tygodni ktoś miał zimno w mieszkaniu. Poszliśmy tam we trzech, w towarzystwie Ani z pomocy społecznej. Sytuację opanowaliśmy, a panu Wojtkowi przez najbliższe dwa miesiące rozpalałem codziennie w piecu, by mieć pewność, że nie zmarznie. Wracając do domu, obserwowałem snujące się dymy z kominów z myślą, że dzięki mnie komuś też jest ciepło. W kontakcie z podopiecznymi mam taką zasadę, żeby bardziej słuchać, niż mówić. Nie potrafię pocieszać, trudno mi wczuć się w czyjąś sytuację, dlatego z łatwością mógłbym palnąć jakąś głupotę. Są też oczywiście chwile zwątpienia, zmęczenia, buntu. Góra, na którą wchodzę, jest przecież taka wysoka!
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.