Nie ma to jak mieszkać w odpowiednim miejscu. Albo inaczej: nie ma to jak odpowiednia osoba, mieszkająca w pobliżu twojego miejsca zamieszkania.
Co zresztą na jedno wychodzi. I właśnie tak wyszło Gerardowi Dou (nazywa się go też Gerrit Douw albo Dow – ach, ten język holenderski), bo jego sąsiadem był niejaki Rembrandt. Słyszeliście? Nie, nie piłkarz. Pałkarz też nie. Malarz. Znakomity malarz. Genialny. Gdyby on wtedy dostał te pieniądze, jakie teraz dają za jego dzieła, to po sprzedaniu jednego obrazu mógłby nic nie robić do końca życia. Ale tak to już najczęściej jest, że artysta zaczyna dobrze zarabiać, gdy jest nieboszczykiem. Więc może dobrze, że Rembrandt dobrze nie zarabiał za życia, bo mógłby wtedy poprzestać na tym jednym obrazie. I spanoszyłby się, i nie przyjmowałby uczniów – bo i czego mieliby sie uczyć, chyba tylko kopiowania tego jednego jedynego dzieła. Ale ponieważ tak się nie stało, to chętnie uczył zdolnych kandydatów na malarzy, a wśród nich Gerarda czy tam Gerrita Dou (czy tam Douw albo Dow). No bo miał blisko chłopak. No i ten Gerard okazał się naprawdę zdolny i po trzech latach praktykowania u Rembrandta rzucił się do pracy na własny rachunek. I dobrze mu poszło, bo jego dzieła od razu zostały docenione. Najczęściej malował sceny z codziennego życia Holendrów (bo to było w Holandii). Pełno tam było drobiazgów, dopracowanych do perfekcji, a przede wszystkim był znakomicie namalowany światłocień. Ach, to przenikanie się światła i ciemności, zestawienia miejsc mocno oświetlonych z „sosami”, czyli głębokimi cieniami! To właśnie Rembrandt tym zasłynął, a Gerard Dou dobrze się tego od niego nauczył. Miał, oczywiście, też własny styl, co docenili z kolei jego bliżsi czy dalsi sąsiedzi – i sam niebawem zaczął kształcić uczniów. Chłopaki musiały mieć niezłe przekopy na tej praktyce, bo Gerard miał taką osobliwą cechę, że nie znosił bałaganu. Ale nie tak zwyczajnie, jak wielu ludzi – on miał na tym punkcie jakiegoś hopla. Wszystko u niego musiało być czyściutkie, wymyte, poukładane – co w normalnej pracowni malarskiej jest raczej rzadkością. Jego atelier musiało wyglądać jak salon, ale najlepiej bez ludzi, bo tacy czasem też nabrudzą. No i rzeczywiście mało kogo tam wpuszczał. Nawet siebie nie zawsze, bo jak tylko nabrał podejrzeń, że może się tam unosić kurz, przerywał pracę, i to nawet na parę dni. Mimo tego dziwactwa zdołał jednak coś w tej pracowni zrobić, i to tak skutecznie, że prędko został sławny i o zakup jego dzieł zaczęły się ubiegać nawet koronowane głowy (oczywiście razem z korpusem, rękami i nogami). Za tym poszły też niezłe pieniądze, choć nie aż tak niezłe, żeby już potem nic robić nie musiał. Jednym z dzieł pana Dou jest obraz, który tu widzicie. Przedstawia uczonego, który ostrzy gęsie pióro. Bo takie to były czasy, że po przybory pisarskie należało udać się do kurnika czy gdzie tam gęsi stacjonowały (czy jest słowo „gęśnik”?). Następnie należało złapać gęś, wyrwać jej pióro, a potem je zaostrzyć – i gotowe. Potem trzeba było mieć jeszcze atrament, no i jakiś papier, pergamin czy coś innego. No nieważne, w każdym razie na obrazie widzimy pana, który przycina pióro. Znaczy to, że zabiera się do pisania. Potwierdza to leżący na stole obok książki pojemnik na atrament. Spod książki wystaje przechylona klepsydra z osypującym się piaskiem. Sam bohater obrazu (chociaż co on tam za bohater – z nożem na pióro, też mi odwaga) wygląda trochę komicznie. Ten wąsik, ta mina, te okulary na nosie… Ale nie czepiajmy się. Każdemu może się zdarzyć. No dobra, obraz chyba się podoba? Tak czy owak – innego w tym numerze już nie będzie. Pozdrawiam was. Fałszerstw jest dziewięć.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.